No właśnie, drepczemy po swoich starych śladach. Nowych miejsc żadnych nie odwiedzamy, ale piszemy z reporterskiego obowiązku, żeby Iza Rusinowa się nie skarżyła :-).
Z ośnieżonego Chaltena przenosimy się do Comodoro, odebrać plecaki od znajomych, a stamtąd w drogę do Santiago. Robimy małą przerwę w Mendozie, żeby sfinalizować transakcję internetową. Pozbywamy się po drodze sprzętu, który się nie sprawdził, a tu schodzi jak ciepłe bułeczki, bo rynek markowych produktów spragniony. Najbardziej iPodów i innych luksusów, bo tu cło strasznie cenę podbija. Żeby nie mieć wątpliwości, że banknoty są prawdziwe, razem z kupującym poszliśmy do kantoru, żeby kasę od razu na dolary wymienić.
Do Santiago jedziemy bynajmniej nie w celach turystycznych. Mamy kilka rzeczy do załatwienia, głównie pocztę. Przychodzącą i wychodzącą. Odbieramy paczkę z domu, z różnymi przydatnymi rzeczami. Tatko sprzęt pomazał markerem, żeby wyglądał na używany, co wraz z grzeczną petycją przekonało celników, żeby nas nie clić. Ale nieufnie się odnieśli do torebek z żurkiem Winiary – jedną ciachnęli nożem, jak dilerzy torbę z koką i żurek się po całej paczce rozniósł. Ale żurek musi być. Serwujemy go jako dumę polskiej kuchni i nikt nie pozostaje mu obojętny, nawet jak lokalna kiełbasa odstaje od naszej.
Wysłaliśmy też do domu wszystkie pamiątki, których mieliśmy nie kupować :-). Z Argentyny lepiej nie próbować, bo np. w Buenos jest to możliwe tylko na poczcie centralnej i czekanie na swoją kolej trwa godzinami. A w mniejszych miastach wysyłka nie zawsze możliwa. Zresztą za paczki międzynarodowe poczta argentyńska nie odpowiada ani groszem. Jak zgubi, to po prostu trzeba jej wybaczyć. Chilijska przynajmniej te 300 złotych zwraca – więc mają chociaż trochę motywacji. Zresztą bardziej mnie martwi polska strona tej operacji, niż chilijska. W Santiago wita nas niespodziewanie piękny dzień. Niebo błękitne, temperatura skacze do 20C w słońcu, ba, nawet góry widać! Ale za jeden dzień słońca płaci się tu tygodniem smogu i zimna. I kolejne dni marzniemy na kość. Zwłaszcza, że w domach nie ma raczej ogrzewania. Nasz kolega, Alejandro, po domu chodzi w czapce i kurtce, tylko nogi sobie grzeje przy jakimś starym piecyku. A my przestajemy dygotać dopiero dając nura w śpiwory. Alejandro wlewa w nas dużo zacnego wina. W knajpie zdzierają z niego 180 zł za dwie butelki plus jeden deser. Czy my jesteśmy może w Londynie? Odwdzięczamy się sforą wściekłych psów. Alejandro ujmuje się ambicją, że przecież Latynos i to z miasta portowego (Valpo) to nie miętki Europejczyk. Dobrze, że były dwa kible i że pozostali uczestnicy, czyli ja i Paola, wycofali się w przedbiegach. Alejandrowi trudno wymówić nazwę drinka, bo dźwięk „ś” mu przez gardło nie przechodzi. Ale blokada jest nie fizjologiczna, a mentalna, bo „to brzmi dresiarsko” (flaite). To już wiem, czemu Bush został buczem okrzyknięty. Podstawowa definicja flaite to gość z nizin, półanalfabeta, który nosi się jak raper a jego ulubione zajęcia to kradzież, ćpanie i płodzenie innych flaite, ewentualnie aktywne kibicowanie zespołowi Colo-Colo. Najczęściej ma też przekręcone angielskie imię, np. Maikol lub Briathan. Z naszej rozmowy i z późniejszej lektury wnoszę, że młodym Chilijczykom bardzo na sercu leży, żeby inni młodzi Chilijczycy ich za flaite nie wzięli. Niby profil dresiarza jest wyraźnie zarysowany, ale nawet osoba na poziomie, która w żaden sposób do opisu nie pasuje, czuje potrzebę, żeby się od dresiarstwa dystansować. Nie chodzić do knajp na Pionono, tylko do droższych, dwie ulice dalej, chodzić w nowiutkich ciuchach, żeby na łachmaniarza nie wyglądać i broń Boże nie mówić „soj szileno”.
A w telewizji inną ciekawostkę usłyszałam. Przez podstawówki przetacza się fala „paipe” czyli zabawy polegającej na tym, że gówniarz innego gówniarza znienacka powala na ziemię albo trzaska w głowę a kolega nagrywa na komórkę i potem publikują to w internecie. Podobno takiego materiału krąży już w sieci cała masa. Wygląda to mocno brutalnie. A dzieciaki wyglądają na 10-11 lat.
Ewakuujemy się z powrotem do Mendozy, gdzie ma być cieplej. Zwiedzamy winnicę Lopez, za dobrych win nie robią, raczej masówkę jak podły Vasco Viejo, ale mają długą tradycję i ładny budynek. Pojechalibyśmy do winnicy Bianchi (mniam), ale trochę daleko od Mendozy jak na pół dnia. Przynajmniej nie wygłupiamy się z kupowaniem wycieczki w agencji. Płaci się za to 30 złotych, a wycieczka polega na tym, że cię na miejsce dowożą busem, bo zwiedzanie i tak jest dla wszystkich darmowe. My dojechaliśmy do Maipu miejskim autobusem za 0,70 peso. Potem wszyscy nas wysyłali do muzeum wina, dziewięć przecznic od winnicy. Wchodzimy jakimś bocznym wejściem, w środku pusto. Taka sobie kamieniczka przemysłowa, dalekie echo europejskiego smaku, a w środku z dziesięć puściutkich pokojów. I jedna salka ze starymi narzędziami do obróbki winorośli, bez żadnych opisów, stoi toto jak w graciarni. Już jesteśmy na wylocie, ale przydybuje mnie pani, która koniecznie chce nas oprowadzić. 40 minut zanudza nas datami, nazwiskami i opisem materiałów, z których wykonano ściany, podłogi i żyrandole, bo nic więcej i tak nie ma :-) Ale na szczęście kulminacją jest degustacja. Co prawda tylko dwóch win małych lokalnych winnic (w tym jeden boski Torrontés) i jakichś lokalnych przetworów, ale za to z obsługującego nas pana wyciągamy bardzo ciekawe opowieści winiarskie. Zaliczamy najgorsze steki w Argentynie i myk w autobus do Buenos.
Ponieważ w Buenos pomieszkiwaliśmy już u tylu osób, myśleliśmy że kredyt gościnności się wyczerpał, a tu aż cztery osoby się zgłosiły, w tym prawie sami starzy znajomi, którzy najwyraźniej nie mają nas jeszcze dosyć :-).
Jechać do Buenos nie trzeba w konkretnym celu. W dodatku czeka na nas prawie upał. Dwa i pół tygodnia do astronomicznej zimy, a dzisiaj było cieplej niż w Gdańsku. Ale mieliśmy też parę rzeczy do załatwienia. Sprzedaliśmy dwa śpiwory, w których marzliśmy i różne pierdoły na argentyńskim allegro. Ale przede wszystkim udało nam się załatwić papiórek żądany przez PZU, że policja zamknęła śledztwo w sprawie rabunku. Oczywiście odsyłali nas z policji do sędziego, od sędziego do prokuratora, ale na końcu ktoś musiał ten papierek wystawić.
W niedzielę 3 czerwca w Buenos były wybory na szefa zarządu miasta. W związku z tym przez cały dzień był zakaz zgromadzeń, w tym seansów kinowych, ale multipleksy jakoś go ominęły. Ciekawostką jest to, że kobiety i mężczyźni mają dwie osobne kolejki do głosowania (tak, żeby pobrać kartę do głosowania, trzeba swoje odstać). Znajomi nie potrafili nam wyjaśnić czemu. Jeszcze inna ciekawostka jest taka, że bardzo niedługo przed wyborami wydarzyły się dwie rzeczy, które mogły bardzo wpłynąć na decyzję wyborców: zamknięcie linii kolejki podmiejskiej w kierunku ubogiego południowego przedmieścia i reglamentacja gazu. To pierwsze zdarzenie skończyło się wręcz zamieszkami i spontanicznym podpalaniem wagonów przez zainteresowanych i ogólnie decyzja odnośnych władz wszystkich oburzyła. Druga sprawa wynikła z nagłego spadku temperatur. Nagle w mieszkaniach wzrosło zużycie gazu (bo tu się wszystko gazem ogrzewa, i pomieszczenia, i wodę), w związku z tym zakazano sprzedaży gazu na potrzeby kierowców. 70% stołecznych taksówek jeździ na gaz, w większości są to samochody wynajmowane za grube pieniądze, więc kierowcy i tak ledwie na swoje wychodzą, ale jak nie ma paliwa, to już w ogóle dopłacają do interesu. W dodatku część elektrowni wytwarza prąd z gazu, więc któregoś dnia po kolei kwartałami wyłączali prąd na dwadzieścia minut, żeby nagle się nie wyczerpał. Więc znowu się smród zrobił. Ja nie bardzo rozumiem jak mogło gazu zabraknąć. System dystrybucji nie nadąża czy na rynku nie ma wystarczających dostaw? Jak ktoś jest w argentyńskim rynku zorientowany, to proszę o komentarz poniżej. Tak czy siak zbiegły się te sprawy dziwnym trafem tuż przed wyborami. Albo aktualna władza sama sobie samobója strzela, albo ktoś komuś podsrywa, żeby pokazać, że bieżące władze miasta sobie nie radzą.
Było trzech liczących się kandydatów: protegowany prezydenta Kirchnera - Filmus, aktualnie niezalezny (tez peronista, ale w wyborach startuje bez poparcia swojej partii) szef zarządu - Telerman i prawicowiec Macri, milioner, właściciel klubu Boca Juniors. Ten ostatni wzbogacił się za Menema na podejrzanych kontraktach państwowych. Teraz wypłynął na obietnicach poprawy bezpieczeństwa. Poza tym panuje przekonanie, że skoro już tak się obłowił, to mu wystarczy. Że teraz już nie dla pieniędzy jest w polityce, tylko, żeby coś zrobić. W mieście pełno było wlepek porównujących go do czarnego charakteru, Mr. Burnsa z Simpsonów. Nazajutrz po jego zwycięstwie w pierwszej turze wszystkie co do jednej zdrapali. Nigdy nie widziałam, żeby MPO działało tak sprawnie :-)
A my korzystamy z ostatniej fali ciepła żeby złazić Buenos wszerz i wzdłuż. Latem było to męczące i wymagało hektolitrów wody, teraz przejść dziennie 130 przecznic (zwykle 100m kazda) to czysta przyjemność.