Dojeżdżamy rano do miasta i od razu wsiadamy w autobus do Argentyny. Trzeba przejechać przez brazylijskie Foz do Iguaçu, bo Paragwaj nie ma tu granicy z Argentyną, choć teoretycznie przez rzekę Paraná graniczą tu ze sobą wszystkie trzy kraje; nie ma jednak mostu z Paragwaju do Argentyny; podróż trwa jakąś godzinę; i już pierwszy zgrzyt; zwykle nie ma problemu z przekraczaniem granicy w miastach przygranicznych, gdy nie chce się jechać dalej; my chcemy jeszcze wrócić do Brazylii i Paragwaju, żeby zrobić zakupy, aby potem przejechać już ostatecznie do Argentyny; kończą nam się strony w paszporcie, więc nie chcemy marnować ich na bezsensowne pieczątki; rozumieją to Brazylijscy i Paragwajscy wopiści, którzy nawet nie zatrzymują autobusu; Argentyńczyków to jednak nie obchodzi, wszedł nowy ukaz, stemplować trzeba zawsze (rok temu tak nie było); wszyscy posłusznie wysiadają i podkładają paszporty; po krótkim spięciu z grubym wrednym babsztylem z imigracji wychodzę z kwaśną miną i nową pieczątką; na wjeździe do Brazylii to samo; przez 4 dni pobytu wzbogaciliśmy się o 16 nowych stempli każdy i zubożyliśmy paszport o kilka stron... Będziecie, gnojki, stemplować na okładkach...grr...!
Meldujemy się w Argentynie w przyjaznym hoteliku Puerto Canoas, calle Uruguay 446. Niedrogo, bliziutko do dworca i supersympatyczna obsługa. Właściciel oczywiście z pochodzenia Polak, tak jak połowa mieszkańców prowincji Missiones i Corrientes.
Następnego dnia wypad do paragwajskiego Ciudad del Este. To miejsce na mapie kontynentu legendarne, jako maniak elektroniki zawsze chciałem tu przyjechać. Cały rejon przegraniczny, kilkadziesiąt kwartałów miasta (drugie największe w Paragwaju) zastawione neonami, reklamami, afiszami; głównie elektronika, ale też ciuchy, pirackie płyty i wszystko, czego sobie zamarzysz; podobno większość elektroniki jest z przemytu i większość to podróbki; kręcimy się trochę bezładnie, ale ponieważ sklepowi naganiacze nie umieją znaleźć jedynej rzeczy, jaka mnie tu obchodzi, czyli osłony na obiektyw zgubionej kiedyś w Boliwii (wygląda na to, że najbliższe miejsce, gdzie mógłbym ją znaleźć to Santiago de Chile, a potem już chyba Meksyk), nie robimy specjalnych zakupów; ale miejsce jest fascynujące; od naganiaczy opędzam się jak od much; w uszach dźwięczy mi dziwna mieszanka portugalskiego, hiszpańskiego i łamanej angielszczyzny; nie wiem, jak się ta kombinacja nazywa, ale jest tu chyba językiem urzędowym; kiedy kolejny facet niemal wpycha mi do oka swoją maszynkę do golenia (uprzednio ją włączając) ewakuujemy się; do Brazylii, na nasz ulubiony bufet pizzowy; mamy już dość Argentyńskich steków, więc jest to miła odmiana; zwłaszcza podawana na deser pizza z kokosem, czekoladą, truskawkami czy... marakują... :))) wrażenia błogości nie zepsuł nawet fakt, że w międzyczasie uciekł nam ostatni autobus do Argentyny (jak idioci staliśmy potem 1,5 h na przystanku bo lokalni twierdzili, że zaraz przyjedzie). Z chęcią spaliliśmy pizzowe kalorie długaśnym (1:45 h) spacerkiem na drugą stronę granicy przez most. Oczywiście było już ciemno i Argentyńczycy na granicy strasznie się dziwili, że nikt po brazylijskiej stronie nas nie napadł. Brazylijczycy natomiast się niczemu nie dziwili, bo na ich posterunku nikogo nie było.
Dwa dni później manewr pizzowo-spacerowy powtórzyliśmy, ale na wszelki wypadek tym razem najbardziej wartościową rzeczą, jaką mieliśmy przy sobie były nasze ubrania :)))
Przedostatniego dnia wybraliśmy się na przelot helikopterem nad wodospadem Iguazú. Brazylijczycy mimo protestów ekologów od 30 lat te przeloty organizują, ostatnio tylko ciutkę wyżej latają. Cena nie jest bardzo przystępna, ale postanowiliśmy zaszaleć. Niestety zagapiliśmy się i nasi dwaj współpasażerowie zajęli lepsze miejsca. Wynik jednak i tak nie jest chyba taki zły. Mimo chmur było to najlepiej wydane 140 dolarów w życiu... (za dwójkę – lot 10-minutowy, firma Helisul, 200 m od wejścia do parku od strony brazylijskiej – www.helisul.com.br)
Po 4 dniach powiedzieliśmy basta i wyruszyliśmy do Posadas, stolicy prowincji. Stąd mieliśmy plan, aby zwiedzić najszersze na świecie wodospady Moconá. Wodospady nie są jednak zbyt wysokie (w porywach do 30), więc kiedy jest dużo deszczu lub ktoś majstruje przy zaporach jednej z elektrowni wodnych, tak licznych na rzece Uruguay, wodospady... znikają pod wodą. Nie mamy teraz czasu czekać, aż się wynurzą...zmierzamy w stronę Limy na wybory... może kiedy indziej