Do Limy ruszamy głównie po nowe paszporty. Już jesteśmy z konsulem umówieni na odbiór, bo paszporty tymczasowe (normalnego turysta nie może wyrobić) wypisuje się odręcznie. W konsulacie chwila grozy. Pan Michał po zapoznaniu się z nową ustawą stwierdza, że paszport tymczasowy można wystawić tylko na 30 dni. Czuję nadchodzący napad paniki. Przez 30 minut wspólnie wałkujemy możliwe scenariusze, od wyrabiania nowego paszportu co miesiąc, po wyrobienie paszportów w Polsce przez upoważnionych rodziców (ale nie wiadomo, czy takie upoważnienie jest możliwe) i wysyłanie ich DHL-em. Wszystkie są ogromnie kosztowne, czasochłonne i bezsensowne. Wściekam się na posłów, którzy tak durną ustawę wysmażyli, ignorując fakt, że czasem Polacy gdzieś podróżują i zdarza im się paszport zgubić. Na szczęście pan Konsul zagląda w ustawę ponownie i Eureka! 30 dni dotyczy tylko ludzi bez nru PESEL. Ech, po takim stresie będziemy te paszporty czule traktować. Wieczorem integrujemy się z konsulem (już nie Panem) przy przyjemnej kolacji. Życzymy sobie i wam, żeby cała polska dyplomacja była tak sympatyczna i na poziomie.
Z Limy ruszamy do wydm pod Ica, żeby pojeździć sobie na sandboardzie. Wioska Huacachina to raj dla turystów, hotelik na hoteliku, tuż u podnóża stromej wydmy. Jedyny mankament to tabuny żarłocznych komarów. Wydmy niby suche, ale pośrodku jest mały stawik, w którym się toto pleni. Stawik miał kiedyś piękny szmaragdowy kolor, który oczywiście nadal we wszelkich folderach pokazują. Teraz go sztucznie nawadniają, jest bury i ciut śmierdzący, ale i tak masa ludzi na rowerach wodnych.
Na wydmy najlepiej pojechać Buggy czyli off-roadem z silnikiem jak traktor („po-jem-ność dwa czte-rys-ta”. Facet nieźle szarżował, jak na kolejce górskiej. Radzę nie zakładać czapki, bo ją porwie jak kapelusz naszej współpasażerki. Na górze najpierw wprawka na krótkich zboczach. 60-letnia Australijka nie chciała samej córki zostawać. Zgodnie z instrukcją trenera, kładzie się na desce i wiut! W oczach ma przerażenie, ale i tak dzielna jak diabli. Na desce można oczywiści zjeżdżać na stojąco, jak na snowboardzie, ale trzeba mieć dużą wprawę, bo inaczej albo się fika, albo zjeżdża bardzo powoli. Fajnie na siedząco, ale na wyższych wzgórzach sypie w oczy. Najfajniej się można rozpędzić właśnie leżąc na brzuchu, z twarzą do przodu, trzymając parcianych cugli. Jak zjeżdżałam z najwyższej góry, to mało Łosia nie rozjechałam, tak szybko go dogoniłam. Przed nami zjeżdżały dwie czarne Francuzki. Trochę powoli, bo hamowały. Przewodnik się niecierpliwi i krzyczy do nieletniego pomocnika: Ej, powiedz oponom, niech się suną. I się jeszcze do nas szczerzy porozumiewawczo. Chyba jest tak jak Daniel mówi, że w Peru biali otwarcie pogardzają Indianami (a w praktyce Metysami), więc ci sobie odreagowują na czarnych. A fe.
Poza komarami jest super sielsko i upalnie: idealne warunki do pracy :-) Polecamy hotelik Carola del Sol, z ogródkiem, po którym przechadzają się żółwie, paw i małpa (na sznurku). Tylko się z małpą za bardzo nie bratajcie, bo jak raz was obsiądzie, to ani myśli zejść. Opiekunka, która chciała ją ze mnie zdjąć, została przykładnie pokąsana. A nas z kolei pokąsały komary, ale za to tak jak nigdy, więc po 3 dniach salwowaliśmy się ucieczką.
Zdjęcia niebawem.