Jako się rzekło ruszamy do kolumbijskiej Leticii. Zamiast trzydniowego zdezolowanego statku wybieramy motorówkę, która w dół rzeki powinna płynąć 8 godzin. Do granicy peruwiańskiej na wyspie Santa Rosa dopływamy dwanaście godzin i trzy awarie później. Santa Rosa to ulicówka z rzędem chatek na palach, a w jednej z nich posterunek pogranicznika, którego wyprowadzam z równowagi, pokazując mu gdzie wstawiać pieczątkę Wyraźnie kusi go ostatnia wolna strona, którą trzymamy na kolumbijską wizę. Jeszcze zanim postawiliśmy nogę na lądzie, ba, na chybotliwym mostku z dwóch desek, już kroczy za nami nieodłączny namol o imieniu Nixon. Tym razem nie oferuje namacalnych usług, nie ma nic do sprzedania, tylko „pomaga” nam w czynnościach, które pomocy nie wymagają. Wsiada z nami na łódkę do Kolumbii (10 minut). Zrywa się rzęsista ulewa. Ponieważ nie mamy drobnych, a łódka wraca do Peru, nie możemy się go pozbyć, bo ma od nas przekazać zapłatę przewoźnikom, jak już kasę wymienimy. Nixon łapie wiatr w żagle. I znowu każda napotkana osoba traktuje go jak naszego oficjalnego przedstawiciela. Szlag nas trafia, bo znowu „tłumaczy” z hiszpańskiego na hiszpański czyli powtarza słowo w słowo co mówi do nas pogranicznik, taksówkarz, recepcjonistka w hotelu a nasze odpowiedzi wszyscy słuchają dopiero z jego ust. Jedziemy do imigracji kolumbijskiej, żeby zapytać, czy możemy się pokręcić po Leticii bez wizy.
Na posterunek imigracyjny trzeba dylać na lotnisko. Taksówka nietania, łódki powrotne do Peru niebawem się skończą, deszcz jak z cebra. Źli jesteśmy, że nie wyrobiliśmy sobie wizy w Iquitos, w powietrzu wisi przyspieszony powrót do Peru. Tym bardziej denerwuje nas peruwiański snuj, który za nami lezie i ze służalczym uśmiechem podtrzymuje pogawędkę.
Po zapewnieniu, że to tylko na parę dni i nie wybieramy się nigdzie dalej (a trudno to zapewnienie złamać, bo z Leticii w głąb Kolumbii dociera tylko samolot), pogranicznik daje nam zielone światło. Ale na zasadzie przymknięcia oka, bo stempla bez wizy nie może wstawić. Od razu poprawia nam się humor, deszcz przestaje padać, a namol się przydaje bo pokazuje nam fajny hotel (Divino Niño), którego nie było w przewodniku. Szybko przekonujemy się, że wycieczki w dżunglę są dużo droższe niż z Iquitos. Na pewno fajniejsze, bo dżungla tu bardziej dziewicza, ale o dziwo, wycieczki z Kolumbii jadą do brazylijskiej Amazonii (tzn. taka jest jedna z dwóch opcji, polecana jako bardziej prawdziwa). Zamiast tego chcemy wynająć łódkę na standardową wycieczkę po okolicach (indiańskie wioski, jezioro z delfinami), ale nazajutrz leje jeszcze bardziej, więc płyniemy tylko publicznym transportem do wioski Puerto Nariño. To najczęściej odwiedzana wioska kolumbijskiej Amazonii, ale, jak się okazuje, wcale na turystów niezorientowana. Jest jakiś sypiący się hotel na palach (wygląda prawie jak Belén) a turystycznych restauracji w ogóle brak. Ale za to wszystkie ulice, a właściwie chodniki na metr szerokie – wybetonowane, dzięki czemu w ulewie nie grzęźnie się w błocie. I nawet Internet mają, coś podobnego. Przechodzień robi duże oczy, gdy pytam o muzeum. Trafiam do stowarzyszenia artystów ludowych, które wygląda na puste, ale na zapleczu pani coś dzierga. Pokazuje mi lokalne artesanías, głównie torebki i wisiorki, uwagę przykuwają tylko lalki z dziwnego materiału. Pani się ożywia, tłumaczy, że to tkanina z rozgniecionej kory yanchama, i przystępuje do dłuuugiej opowieści. Lalki to postacie z legend, które po kolei z zapałem mi opowiada, a potem to już wręcz podśpiewuje. Próbuję nadążać za akcją, ale szybko tracę wątek. Umyka mi łańcuch przyczynowo-skutkowy, co zdarzało mi się też przy lekturze legend paragwajskich. Czuję się jakby mi własna babcia wyjątkowo zapętlona telenowelę opowiadała :-)
Wreszcie po tak entuzjastycznej prezentacji nie wypada mi nic nie wziąć, więc zabieram człowieka w masce tygrysa. Potem się okazuje, że pani policzyła mi drożej, niż w sklepie, ale ten performance to w końcu wartość dodana :-) Takie maski zwierząt noszą też ludzie podczas specjalnych obrzędów. Na przykład maski małpie wiążą się z ciekawym rytuałem inicjacji. Dorastającą pannicę napada stado ludzi-małp, próbujących ją zbałamucić, ale kobiety intruzów odganiają. Takie kostiumy rytualne można zobaczyć w małej salce muzealnej w Puerto Nariño, w budynku władz osady (alcaldía). Również w muzeum w Leticii, ale tam strażnik zupełnie nic nie wie, pozostają opisy do eksponatów. Szczęściem wpadliśmy na chłopaka z muzeum przyrodniczego. Inaczej byśmy nie trafili, bo stoi na uboczu i idzie się przez jakieś błota. Muzeum to jedna mała salka, za to obwieszona drewnianymi modelami kilkudziesięciu żyjących w regionie zwierzaków, o których można się wszystkiego dowiedzieć. Jest oczywiście węgorz elektryczny, zabijający z odległości 5m, jest wielka ryba pirarucu, której samica po powiciu potomstwa puszcza samca w trąbę, a ten, żeby maleństw nie zgubić, przykleja je sobie specjalną wydzieliną do grzbietu. I oczywiście delfin różowy, który różowieje głównie w ruchu, bo po prostu rumieni się z wysiłku. Dzięki ruchomej szyi zwinnie się przemyka przez plątaninę lian renaco porastających amazońskie jeziora, gdzie delfin atlantycki się zaklinowuje. Dowiadujemy się też, że delfin przez lokalną ludność uważany jest za zwierzę wyjątkowo jurne. W tradycji ludowej jest postać zakochanego delfina, który zniewala samotne dziewczęta. Przewodnik mówiąc to dał nam wyraźnie do zrozumienia, że mamy się nie śmiać, bo tak wierzy jego plemię. I cytował najnowsze przypadki ciąży wynikłej z delfiniej napaści.
Sama Leticia całkiem spora i rozbrzmiewająca salsą. Od razu za Kolumbią zatęskniliśmy. Po miasteczku szusują motocykliści, w kaskach wszelkiej maści. Jest obowiązek, więc noszą, ale zamiast tych klasycznych pudeł na głowę, cała gama fasonów. Najpopularniejsza jest plastikowa dżokejka. Nie wygląda solidnie, ale policjant się nie przyczepi, a modzie stanie się zadość.
Jedynego słonecznego dnia poszliśmy do brazylijskiej Tabatingi. Granica jest symboliczna. Oznacza ją budynek z napisem „tu zaczyna się Brazylia”, a po stronie kolumbijskiej chodnik jest pomalowany w barwy narodowe. Posterunek pusty, nikt nic nie sprawdza. Tuż za granicą fajna knajpka w postaci drewnianego pomostu na stawiku. Dookoła w wodzie przeglądają się palmy. Zasada jest taka, że się samemu łowi swój obiad. Akurat nie byliśmy głodni, więc nic nie łowiliśmy, za to nakarmiliśmy rybki dekielkiem na obiektyw, który się niepostrzeżenie zsunął. Z radością odkryliśmy za to, że w Brazylii nawet na takim zadupiu można liczyć na arabskie przysmaki, kibe i esfiha. Nie było natomiast pizzy z owocami. Coś podobnego, w Amazonii?
Przed porannym rejsem powrotnym (godzina piąta rano), przenieśliśmy się wieczorem na peruwiańską stronę. Nocleg w dość paskudnych warunkach, bez wody bieżącej, ale przynajmniej nie zaśpimy. Z miejsca ruszamy po stempelek, ale pogranicznik w „kasynie” (tak sie lokalny wyrazil o tarasie drewnianej charki) i w najlepsze rżnie w karty. Nawet nie raczy na nas spojrzeć, tylko mruczy pod nosem „jutro rano się odprawia”. Idziemy do polecanej knajpki, gdzie mają jakieś zwierzaki, ale uciekamy, bo przygnębiająca. Małpy srają pod siebie w niedużej klatce, a ptaki nie mają nawet miejsca na rozwinięcie skrzydeł. Zamiast tego zjadam pyszną rybkę owiniętą w aromatyczny liść, którą pani na ganku grilluje. Prąd wyłączają o 21.00, ale całą noc huczy jakieś disco andino, widocznie mają generator. Raniutko stawiamy się na przystani. Pogranicznik złośliwie na nas zerka „a gdzie stempel wyjazdowy z Kolumbii”? Nie pomagają tłumaczenia, facet pławi się w swojej wszechwładzy. „pojedźcie do Tabatingi, to wam podstemplują”. Absolutnie go nie obchodzi, że stracimy i nietani bilet na łódkę, i na samolot pojutrze. Teoretycznie ma obowiązek tego stempelka żądać, ale w praktyce to raczej jego przywilej, żeby pokazać, co może. W końcu pytam kapitana, czy jemu nasze pieczątki na coś potrzebne, a on, że wcale, więc ładujemy się na łódkę, rzucając pogranicznikowi na odchodne, że wolimy zapłacić mandat w Iquitos, niż się z nim użerać. Na takie dictum zabiera nam paszporty, marudząc coś o braku szacunku do władz i z rozmachem stawia pieczątki....na ostatniej wolnej stronie.
O dziwo pod prąd płyniemy szybciej niż w dół rzeki, w tamtą stronę. Rozsiadamy się w knajpie Yellow Rose of Texas, która byłaby super, gdyby kelnerzy i para właścicieli nie pytali się po pięć razy, czy wszystko w porządku i czy nie mogę czymś jeszcze służyć. Ale serwowane jedzenie ich absolutnie rozgrzesza. Szef, wyluzowany Teksańczyk wżeniony w Peru, kiwa do nas, żeby przyjść, bo przy jednym ze stolików siedzi gwiazda polskiej telewizji. Hm, jakaś Magda Mołek na wakacjach, co mamy jej głowę zawracać. A tu niespodzianka.
- Znacie go? – z wyraźnym sceptycyzmem pyta Gerald
- No pewnie, wszyscy go znają.
I tak poznajemy Antoniego Panderasa de Navarra czyli Wojciecha Cejrowskiego. Trochę się niezręcznie czujemy, że nas tak Gerald wepchnął na salony :-) Ale pan Wojtek cieszy się na widok rodaków i serwuje nam opowieść za opowieścią. Gadane ma, więc jego wspominki są niezwykle barwne, złośliwy powiedziałby, że podkolorowane. Ale w końcu porządna opowieść podróżnika musi mieć trochę smaczku, nie to co nasze suche relacje :-) O dziwo, gdy rozmowa schodzi przypadkiem na Przesmyk Darien, łączący Amerykę Południową ze Środkową koszmar logistyczno-klimatyczno-mrówczany z wrogimi Indianami w tle i na Polską agencję, która organizuje tam wyprawy „dla twardzieli”, tylko się krzywi, ani słowem nie zdradzając, że był pierwszym Polakiem, który to piekło przebrnął. Tego dowiemy się dopiero z jego książki, którą nam podarował. Potem pokazuje nam kilka fajnych miejsc w Iquitos, w tym knajpę na chyba 10-metrowych palach i opowiada lokalne anegdoty, miedzy innymi o dziedzicu tytułu Wice-Króla Peru, którego nam przedstawia (sympatyczny hipis w średnim wieku) i o Stanie Tymińskim, który właśnie w Iquitos zrobił zawrotną karierę, montując pierwszą telewizję kablową. I ukradł żonę czarownikowi, a kiedy ten straszył go czarami, odparł, że w jego czary nie wierzy i czarownik ze wstydu stracił moc. Dziś po Stanie w Iquitos została wypasiona knajpa w budynku z pięknie okafelkowaną fasadą. Można tu spróbować nalewek domowej roboty: okropnego wina z owoców amazońskich, whisky ryżowej i pysznej wódki z karamboli.
Na nas czas, chociaż chętnie zostalibyśmy dłużej. Lot mamy akurat w porze zachodu słońca, więc zacieramy ręce, ale niestety godzinę odlotu podano w hora peruana, czyli nie uwzględniając zwyczajowego opóźnienia. Wznosimy się już po zmroku, więc zdjęcia nie wychodzą, ale krwista czerwień na horyzoncie jest porażająca