Ayahuasca – wywar sporządzany przez amazońskich szamanów i uzdrowicieli zwykle z połączenia dwóch roślin - Banisteriopsis caapi i Psychotria viridis. Używany do uzdrawiania, oczyszczania wewnętrznego, czy wreszcie głębszego samopoznania i otwarcia się na otaczające nas bodźce.
Szamanów w okolicy Iquitos nie brakuje, jednak ponieważ Ayahuasca to silny środek, chcemy się upewnić, że nasz diler zna się na tym, co robi. Z polecenia hotelu i internautów na forum ThornTree kontaktujemy się z Videsem, synem zmarłej niedawno Normy Panduro, jednej z najsłynniejszych uzdrowicielek w regionie. Po godzinie jazdy jedyną w regionie szosą (102 km długości, od 50 lat w budowie) w kierunku Nauty, wysiadamy na kilometrze 45. Zaczyna się ściemniać. 20 minut drepczemy wąską i śliską ścieżką do domu szamana. Z każdą minutą odgłosy dżungli coraz głośniej dźwięczą w uszach, pobrzmiewają już nie na zewnątrz, ale gdzieś w środku nas. Sam szum owadów i ptaków w ciemności w połączeniu z naszą ciszą wydaje się trochę psychodeliczny. Nerwy i ekscytacja dają o sobie znać. Dochodzimy do kilku prostych drewnianych chatek. W jednej z nich czeka na nas herbata, chwila rozluźnienia i nasz młody uzdrowiciel (22 lata). Na zewnątrz jest już zupełnie ciemno. Idziemy do specjalnej ceremonialnej sali, gdzie pod ścianą widzimy materace i plastikowe kubełki. Ayahuasca gruntownie czyści tak ciało jak i umysł, a ponieważ nie zdobyliśmy się na zalecany dwudniowy post, wymioty są niemal pewne. WC też jest blisko - nie wiadomo, od której strony zacznie się proces czyszczenia. Są tu dwaj nastoletni kuzyni Videsa. Jestem trochę spięty, to dla mnie coś zupełnie nowego. Niemal panicznie powtarzam sobie, że zachowam nad sobą kontrolę. Aśka pije pierwsza. Dostaje pół kubka. Krzywi się z obrzydzeniem. Ja biorę cały i wychylam niemal duszkiem. Smak silnie sfermentowanego czarnego piwa i czegoś jeszcze, lekko słodki, karmelowy. I ta gęsta, chropowata konsystencja. Przechodzi gładko, ale gdy się odbija, pojawiają się mdłości. Żeby nie zmarnować przed czasem ani kropli nacieramy twarz esencją z płatków róż. Odświeża i zabija mdły posmak. Kładę się i staram odprężać. Nie myślę o wymiotach. Pokój rozświetla tylko malutki ogarek. Jak mam cokolwiek zobaczyć w tej ciemności? Co chwila włączam światełko w zegarku, moim jedynym łącznikiem ze zdrową rzeczywistością. Nagle zaczynam widzieć gwiazdy. Setki jasnych punkcików wirujących wkoło. Podnoszę się trochę i znikają. Nagle zdaję sobie sprawę, że tuż obok mnie Vides intonuje pieśni o Ayahuasce i monotonnie potrząsa palo de lluvia, instrumentem imitującym dźwięk deszczu. Czuję się lekko ociężały, ale rozluźniony. Zamykam oczy i widzę setki kolorowych, komiksowych stworków, które szczerzą się i chichoczą do mnie. Wyglądają dziwnie znajomo... jak... indiańskie wyszywanki, których pełno na każdym targu. Widzę, że próbują mnie rozśmieszyć. Zaczynam rechotać. Wiem, że nie ma z czego, ale nie mogę się powstrzymać. Vides i chłopaki śmieją się razem ze mną. Staram się sprawdzić godzinę, ale nie jestem w stanie znaleźć odpowiedniego przycisku guzika. Jest ich strasznie dużo, nie mogę trafić we właściwy. Nawet nie próbuję się podnosić, wiem, że nie doszedłbym nawet do materaca Aśki leżącego obok. Jestem teraz na bezludnej plaży i słyszę dźwięk fal bijących o brzeg. I monotonny szum. Lekko unoszę głowę i przypominam sobie o palo de lluvia. Vides wciąż intonuje swoje pieśni i zachęca mnie, abym się dołączył. Dziękuję Ci Panie, że stworzyłeś mnie, takim jakim jestem, dziękuję ci Ayahuasco, że pozwalasz mi zajrzeć w moje wnętrze. Przez chwilę się dołączam, ale słysząc swoje zawodzenie przerywam i zaczynam rechotać. Znów jestem na plaży. Nie widzę jej, ale jestem przekonany, że piasek jest bielutki a woda - szmaragdowa. Materac Aśki odpływa gdzieś daleko.... daleko... za daleko, żeby o tym myśleć. Poduszka pod głową zamienia się w omszały głaz. Chwytam go, okazuje się zadziwiająco miękki. Krzyczę głośno do Aśki przez szum fal, odpowiada mi i widzę, że jest tuż obok. Halucynacje mieszają się z rzeczywistością. Asia cieszy się swoim, prywatnym fotomontażem i mruczy zła, że wyrywam ją z Matriksa. Znów jestem w sali. Mam wrażenie, że czas zatacza kręgi. Że wciąż wracam do tego samego momentu. Nasłuchuję śpiewów, ale po drugiej stronie sali cisza. Vides z rodziną są już w swoim prywatnym świecie. Gdybym tylko umiał włączyć ten cholerny zegarek... Cieszę się, że nie wymiotowałem. Zastanawiam się tylko, czy to dlatego, że moje wnętrze jest tak czyste, czy tak brudne, że nie warto nawet zaczynać czyszczenia. Nagle czuję, że muszę iść do toalety. Słabym głosem proszę o światło i na nogach z waty dotaczam się do celu. Niestety, w momencie kiedy wygodnie tam zasiadam, atak niespodziewanie przychodzi z drugiej flanki. Mam tylko moment, żeby wstać i się obrócić. Dobrze, że nie ma światła, wyglądałbym wspaniale. Po dość gruntownym oczyszczeniu siadam wyczerpany z powrotem. Wielkie pranie trwa. Na wszelki wypadek nie wstaję jeszcze przez pół godziny, nie jestem pewien, czy doszedłbym do materaca. Co chwila widzę siebie z zewnątrz. Wszystko to, co się ze mną dzieje przemyka mi przed oczami w formie komiksu przypominającego Simpsonów. Idę z powrotem na materac i próbuję rozmawiać z Aśką. W głowie mam już porządek, myśli układają się dobrze, ale trudno je przełożyć na zdania. Zapominam prostych wyrazów, mówię powoli, trochę bełkotliwie, z wysiłkiem. Mam wrażenie, że gdy mówię, jakaś część mnie oddziela się i patrzy na mnie z zewnątrz. Znów mam wrażenie, że czas zatacza kręgi i znów zaczynam głupio chichotać. Teraz śmiejemy się razem. Każdy powód jest dobry...
Leżę rozluźniony na materacu. Po 3 godzinach od wypicia efekt powoli mija. Wciąż jestem słaby i mówię z trudnością, ale zaczynam wracać do siebie. Oboje, z lekka wyczerpani zasypiamy. Rano budzimy się w świetnej formie.