Ruszamy do Iquitos, miasta prawie milionowego, do którego dotrzeć można tylko wodą lub powietrzem. Jako się rzekło, w Tarapoto wsiadamy w samolot. Nasz lot, zgodnie z rozkładem, startuje po zachodzie słońca, więc nie zobaczymy w dole wijącej się Amazonki. Całą drogę pada, ale przynajmniej nie odwołują lotu z powodu deszczu, tak jak na lotach do Rurre. No i faktycznie, pas startowy elegancko betonowy, nie ma mowy o poślizgu. Lądujemy, nadal leje jak z cebra. Facet z hotelu Alfert zaofiarował się odebrać nas z lotniska. I rzeczywiście, jest, tyle, że w praktyce oznacza to, że przyjechał i zawołał nam taksówkę, za którą my mamy zapłacić, hiehie. Ale hotel niewiarygodnie tani, więc niech będzie. Na miejscu nam szczęki opadają, do takiej rudery nas przywiózł, w szemranej okolicy, naokoło zalatuje gnijącymi resztkami. Jedyny wabik to ciepła woda, której w innych hotelach raczej nie ma. Snując się po pustych ulicach w poszukiwaniu knajpy, wrażenia mamy nie najlepsze. Przemęczamy się jedną noc przy zamkniętych oknach (bo siatka nieszczelna i chrabąszcze wpadają) i zmywamy się do centrum. Od razu nam się poprawia perspektywa. Miasto okazuje się nawet niebrzydkie. Kolonialnych zabytków nie ma, ale jest trochę kamieniczek z okresu boomu gumowego. Mają przeważnie jedno piętro (jedyny kilkupiętrowy budynek straszy niedokończony, bo orzeczono, że na tej glebie wysokie budynki są niebezpieczne) i fasadę wykładaną wzorzystymi kafelkami. Po ulicy szusują motoryksze, kształtem przypominające dorożki, aż trudno przez ulicę przejść. Głównym landmarkiem jest żelazny dom Eiffela, który wcale nie wygląda jak „kupa skleconych razem żelaznych płyt” (wg przewodnika) ale też nie wzbudza emocji. Pogoda od rana popisowa. Już mamy przestąpić próg hotelu, zaraz się przykleja pierwszy „namol”, czyli gość który łazi za turystami i oferuje im swoje niezbędne usługi. Po pierwsze chwyta za plecak, żeby ci pomóc nosić, potem nie odstępuje cię na krok. Cokolwiek chcesz załatwić, wtarabania się tam za tobą i zachowuje się, jak twój menedżer. Nikt go o to nie prosi, wręcz przeciwnie, ignoruje wyraźne sygnały, że chcesz się go pozbyć. Peruwiańscy namole są mistrzami w swoim fachu. Nie dadzą sobie wmówić, że ich nie potrzebujesz. Że niby sam umiesz zawołać taksówkę? Zapytać o drogę? Wolne żarty, bez niego ani rusz. Kończy się niezawodnie tak, że namol mianuje się twoim tłumaczem i wszyscy naokoło temu złudzeniu ulegają. Wchodzisz do hotelu czy biura podróży i zanim zdążysz się odezwać, obsługa pyta się nie ciebie, a namola, co gringo sobie życzy. I nikogo nie dziwi, że namol wszystko relacjonuje ci po hiszpańsku, a jak zdołasz na chwilę dorwać się do mikrofonu i zapytać o coś sam, odpowiadają znowu namolowi. Za każdym razem, gdy nowy namol rusza do ataku, obiecuję sobie, że się go szybko pozbędę, choć z góry wiem, że nie dam rady. Najgorsza ta ich przymilna gadanina i porady w zupełnie oczywistych kwestiach. Ale czasem taki namol się do czegoś przyda. Nasz namol nr 1 zaciągnął nas do agencji turystycznej, gdzie absolutnie do nikogo nie docierało, że chcemy zobaczyć tylko dwie rzeczy, lile wodne (victoria) i delfiny. Przez 20 minut usilnie chcą nam wcisnąć pakiet 3-dniowy (po 60 dolarów za dzień od łebka) więc na ich tle namol wypada nawet konkretnie, kiedy za drzwiami agencji oświadcza: ja was zabiorę do victorii. Za propinę (czyli co łaska). Rzeczywiście, jedziemy do Belén, wsiadamy w drewniane czółno zwane peque-peque i po drugiej stronie rzeki znajdujemy pole pełne wielkich liści. Oczywiście znajdują się inni chętni na propinę – dzieci, które nas tam prowadzą, chociaż namol doskonale wie, gdzie iść i facio, który ponoć victorii dogląda, żeby dzielnie rosła :-). Mamy też okazję przyjrzeć się z wody dzielnicy Belén – w której domy zamiast na fundamentach stoją na niezatapialnych platformach. Gdy w porze deszczowej rzeka wzbiera, dom spokojnie unosi się na wodzie. Oczywiście w takim niezakotwiczonym domu nie ma ani prądu ani wody bieżącej, a zamiast kanalizacji jest dziura w podłodze, dlatego mamy nadzieję, że łódka nas dowiezie na brzeg zanim się w tej wielkiej kloace skąpiemy. Trudno sobie wyobrazić, w jakich warunkach się tu mieszka, ale dzielnica wciąż rośnie. Tu wszak kończą mieszkańcy odległych wiosek dżunglowych zwabieni marzeniem o życiu w wielkim mieście. Tymczasem my wracamy z wycieczki, a namol już zasypuje nas nowymi ofertami. Ponieważ tak się dobrze spisał, dajemy się namówić na zachód słońca na Amazonce z delfinami w tle („bo wieczorem je łatwo zobaczyć”). W sumie dopiero godzina piętnasta, ale namol nie chce nas z rąk wypuścić, więc zamiast umówić się na potem, kombinuje dalej. To może po drodze wpadniemy do minizoo. Jedziemy do jednej z przystani, namol kontraktuje nam łódkę. Minizoo, dla zmyły zwane serpentarium Javier, chociaż jest tam tylko jeden wąż (mała anakonda o wadze zaledwie dwudziestu paru kilo), za to masa innych zwierząt wykupionych od kłusowników albo uratowanych z innej opresji. Leniwcówna Wendy czule się do nas tuli, mrużąc zaspane ślipka. Niewiarygodnie powolne stworzonko oddycha kilka razy na minutę i porusza się jak robot. A lekkie to takie, jakbyś misia pluszowego trzymał, jedną ręką można unieść spokojnie. Wygląda jakby się permanentnie uśmiechało, ale co chwila spuszcza głowę jak dzieciak, któremu zabrali zabawkę. Za to małpka Bety to wulkan energii. Mało mi kapelusza nie świsnęła. Jest też dziwaczny żółw, nazywany tu prehistorycznym. Szyję i ryjek ma jak ślimak, a na łapach psie pazury.
Namol tak nas zagaduje, że nie zauważamy cennika, tylko płacimy za bilet dwa razy tyle, zgodnie z tym, co nam wcześniej zapowiedział. Nie wątpię, że potulny indiański opiekun zwierząt nadwyżkę odda jemu. Z wycieczki jesteśmy bardzo zadowoleni, chociaż delfinów brak („bo wieczorem je trudno zobaczyć” :-) ), ale propinę dajemy w sam raz taką, żeby go zniechęcić. Ale nie tak łatwo. Już ma nowe pomysły, tym razem mu się marzy wyjazd z noclegiem i „dla naszej wygody” pobierze od nas pełną cenę, a potem już sam będzie za wszystko opłacał. I nie zapłacimy grosza więcej. Tak się zagalopował, że po odliczeniu wszystkich wspomnianych wydatków, na czysto zostawałoby mu 150 soli czyli 5 razy tyle co dostał (140 PLN). Fantasta. Ale że po drodze kluczowe informacje z niego wyciągnęłam, możemy już wszędzie pojechać sami. Jeszcze próbuje nas naciągnąć na ceremonię z szamanem, u siebie w domu, ale wreszcie daje za wygraną. Następnego dnia umawiamy się na ceremonię z prawdziwym szamanem, a właściwie synem prawdziwej szamanki, co Łoś opisał w osobnym wpisie. Stamtąd szosą (jednak jest szosa wyjazdowa, całe 102km) ruszamy do miasteczka Nauta, a dalej łódką do wioski Grau. Leży ona u zbiegu rzek Ucayali i Marañon, skąd zaczyna się Amazonka. Niedawno postawili tu wieżę widokową, żeby to spotkanie rzek podziwiać z góry. Widok z wieży nie jest powalający, ale wioska ładniutka. I śliczne pamiątki można kupić od wytwórców, nie to co ta cepelioza w Iquitos. Po wiosce łazi dziadek z leniwcem. Leniwiec dziwnie poruszony, podchodzę, żeby go nagrać, bo piszczy jakby mnie wołał. Zanim zdążę zaprotestować, dziadek sadza mi go na ręce, którą ten chwyta pazurami i wpija się, do krwi, aż mi oczy z orbit wychodzą, a dziadek ma radochę i domaga się zapłaty. Biedny zwierzak nie piszczy z uciechy tylko z przerażenia, bo pewnie go właśnie od mamy zabrali. Nóż się w kieszeni otwiera.
U zbiegu rzek łatwo o delfiny i to nie tylko te różowe amazońskie, ale też oceaniczne, które przebiły się w górę rzeki i zadomowiły w słodkiej wodzie. Różowych nie spotykamy, ale szare faktycznie radośnie fikają - oczywiście nie tak wysoko jak w oceanarium, więc aparat nie nadąża.
Ostatnia rzecz z poleconych przez namola to Wyspa Małp. U niego – kosztowna pozycja drogo wycenionej wycieczki, a wystarczyło w informacji turystycznej dowiedzieć się, że można w Indianie albo Baradero (dojazd 10 soli od osoby) wynająć peque peque na wyspę (25 soli). To faktycznie jest wyspa, na dopływie Amazonki, gdzie schronienie znajdują wykupione z niewoli małpiątka 8 różnych gatunków, w tym czepiaki, wełniaki, wyjce. Biegają sobie swobodnie, doglądane i karmione przez gospodarzy, a jak dorosną, część się uniezależnia i osiedla w głębi wyspy. Na co dzień zajmują się małpimi figlami, które można oglądać godzinami. Jedna jest pieszczocha, jak się wdrapie na gościa, to zejść nie chce. Jest też jeden egzemplarz uakari z ryjkiem czerwonym jak po niezłej popijawie, o imieniu Inglés. Ja tam nazwałabym go raczej Ruso, ale może Peruwiańczycy mają inne skojarzenia :-).
Chcieliśmy też pojechać na Canopy Walk czyli pomost widokowy poprowadzony koronami drzew. Można tam z bliska obserwować najwyższe piętro dżungli, którego z ziemi się nie dojrzy, w tym masę ptaków i kwiatów. Cena jednak nas wbiła w fotel. „Ze względów bezpieczeństwa” (chyba finansowego firmy, która tym zarządza?) nie mogą Canopy zwiedzać osoby, które nie wykupiły przynajmniej 3-dniowego pakietu – ok. 180 USD od osoby co najmniej. Jakiś żart, za tyle co my Galapagos możemy zwiedzić!
Kiedy Iquitos wyczerpaliśmy sensowne propozycje zwiedzania, w środę rano wsiedliśmy w szybką łódkę do kolumbijskiej Leticii.