Rano wyruszyliśmy do pobliskiej Bandiagary, skąd planowaliśmy rozpocząć nasz trekking w krainie Dogonów – o nich później. Nasz transport (taksówka dzielona z parą włoskich turystek) zmarł po drodze dwa razy, przy czym mimo naszego szczerego pchania, druga próba reanimacji spełzła. Kierowca szczerze i prostolinijnie nam wyznał, że zgubił pasek klinowy. Był to już drugi zgubiony pasek, bo pierwotny zaginął, kiedy wóz zdechł za pierwszym razem. Szukać na piechotę w upale nie było sensu. Na szczęście byliśmy tylko 4 km od miasta. Podwiózł nas pierwszy zamachany samochód. Ot, malijska uprzejmość. A na do widzenia okazało się, że nasz wybawiciel studiował w Łodzi.
Trzeba tu dodać, że ludzie są tutaj bardzo, bardzo uprzejmi i wyluzowani, mimo niewątpliwie trudnych warunków. Nawet w turystycznych miejscowościach przewodnicy nie narzucają się tak, jak w niektórych miejscach w Ameryce, i kiedy odrzucamy ich propozycje, szczerzą tylko śnieżnobiałe zęby w rozbrajającym uśmiechu, „C’est bon, ‘ya pa d‘problème m’sié!”, nie odmawiając przy tym bezinteresownej pomocy w innych sprawach. Czujemy się naprawdę rozpieszczeni. Choć jak na kraj trzeciego świata – cholernie drogo (ceny hoteli między PL a BE). Ale ogólne wrażenia są bardzo dobre.
Większość hoteli zapchanych, lądujemy więc w dość spartańskim przybytku. To uzmysławia nam, że może warto zarezerwować coś w Timbuktu, bo na festiwalu będzie przecież toubab na toubabie. Za późno. Obdzowniliśmy wszystkie hotele z dwóch przewodników i werdykt jest jednoznaczny. Narzekałem na spartańskość w Bandiagarze, więc w Timbuktu wyśpię się w pięciogwiazdkowym namiocie (własnym). Chociaż może te rezerwacje nie zostaną wykorzystane z powodu niedawnego incydentu (na dalekim wschodzie kraju, gdzie się nie wybieramy, porwano jakiegoś Francuza)… Niektórzy napotkani turyści wyznają, że oni do Timbuktu to się boją…. E tam, jedno marne ostrzeżenie brytyjskiego Foreign Office, amerykańskiego State Department i francuskiego MSZ nas nie zniechęci! Twardym trzeba być, a może i łóżko się znajdzie.