Następnego dnia wybraliśmy się na festiwal do Timbuktu zarezerwowanym wcześniej dżipem. Wielki Landcruiser odebrał nas z Mac’s Refuge z 2godzinnym opóźnieniem, co jak na Afrykę było wzorem punktualności. Do szefa firmy dzwoniliśmy jeszcze przed trekkingiem, więc zaklepaliśmy miejsca z przodu. Ja miałem wygodnie, Asia trochę gorzej, bo z przodu są tylko dwa miejsca, więc nie miała dla siebie oparcia siedząc między mną a kierowcą. Gorzej jednak mieli ludzie siedzący w czwórkę z tyłu, a zupełnie przechlapane – kolejna czwórka usadowiona na dwóch ławkach w bagażniku. O dwóch gagatkach podróżujących na dachu, na stercie naszych bagaży, nawet już nie wspomnę, bo mi ich żal. Oczywiście to byli miejscowi, a nie turyści, którzy spadliby na pierwszym zakręcie.
Pierwsza połowa drogi jest asfaltowa, więc było spokojnie, z wyjątkiem opony, która strzeliła po pierwszej półgodzinie. Na szczęście kierowca nie stracił kontroli nad samochodem. 195 km przed Timbuktu zaczął się piach ale nadal było ok. Krajobraz był dość monotonny, z wyjątkiem małego pasma górskiego które pojawiło się na jakieś pół godziny z bok, a napotykane wioski stawały się coraz rzadsze. Co ciekawe, wszystko robiło się coraz bardziej zielone, chociaż powoli zaczynała się Sahara. Zbliżaliśmy się do rzeki. Z boku waliło słońce a w pysk leciał kurz. Na nas nie tak bardzo, ale pasażerowie z tyłu wyglądali jak rzeźby z piasku. Droga była jednak naprawdę lepsza, niż się spodziewaliśmy, i miejscami nasz kierowca grzał nawet ok. 80 km/h (nie wiemy ile dokładnie, bo żaden z zegarów oczywiście nie działał) O 16.30 byliśmy już 60 km od miasta i myśleliśmy, że zdążymy na zachód słońca. Duży błąd. Nasz kierowca okazał się patentowanym debilem. Piszę to z pełną odpowiedzialnością, bo 2,5 roku w Ameryce Łacińskiej nie przygotowało nas na taki egzemplarz. W ostatniej osadzie, w której była benzyna, benzyny nie kupił, bo.... (tu czytelnik niech sobie stawi, co uważa). Dalsze 10 km zrobiliśmy w kolejną godzinę a trybie: 500 m przejechane, na pierwszym podjedździe samochód staje, dwóch gości dłubie coś przy silniku, na chama zapala go na oparach i jedziemy dalej. Itp. Itd. Potem napotkany samochód (na szczęście to dość uczęszczana pustynna trasa, zwłaszcza w przedzień festiwali) pożycza nam 4 l. Oczywiście starcza to tylko na połowę trasy i później znów wracamy do trybu jak wyżej. Po godzinie zjawia się szef firmy z innym samochodem, który oddaje nam całą swoją rezerwę. Po jego minie (i minach naszych malijskich współpasażerów) widzę, że kierowca nie ma co pokazywać się w mieście przez następne kilka lat. Dobrze mu tak. Ostatnie kilkanaście km kierowca stara się nadrobić straty i pędząc bocznymi ścieżkami, jak gdyby chcąc sprawdzić wytrzymałość toyoty lub nas pozabijać. O 19.30 dojeżdżamy w końcu do rzeki. Tu okazuje się, że jest 40-dżipowy korek i na przeprawę poczekamy do północy. Ktoś proponuje więc zdjąć bagaże i wsiąść w małą pirogę z motorkiem, która zabierze nas od razu na drugi brzeg. Przeprawa odbywa się bez problemów. Potem jeszcze mała negocjacja z krwiopijcą, który ma dowieźć nas do samego miasta (to jeszcze 18 km od rzeki, nie wiedzieć czemu) i za pół godziny jesteśmy już w jakimś przybytku, który ma nawet jeden wolny pokój (oczywiście turyści przestraszyli się porwań). Szybka kolacja i opędzając się od sępów z pamiątkami, kładziemy się do snu. Jutro festiwal!