Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie w Mali, czyli nie taka Afryka dzika, jak ją malują    Droga przez mękę
Zwiń mapę
2010
10
sty

Droga przez mękę

 
Mali
Mali, Gao
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5591 km
 
Wobec powyższego po festiwalu postanowiliśmy udać się do odległego Gao, rzekomo ostatniego bezpiecznego dla turystów miejsca na drodze w stronę granicy z Nigrem. Rzut oka na mapę upewnił nas, że mamy do wyboru półdniowy powrót dżipem aby pokonać wspomniane już 195 km bez asfaltu drogą, którą już przejechaliśmy, a później kolejny dzień podróży do Gao (450 km), albo bezpośredni transport do Gao, jeśli ktoś będzie tam jechał, co oszczędzi nam czasu i – jak myśleliśmy – wysiłku. Okazja nadarzyła się tuż po festiwalu i za skromne 40 EUR od osoby zasiedliśmy w szoferce wysłużonego LandCruisera. Kierowcą i właścicielem firmy był lokalny Arab, a oprócz nas w samochodzie znajdowało się na oko kilkaset kg bagażu w różnych torbach poukładanych na pace i jakieś 10 osób (w tym dzieci) stłoczonych na szczycie tych tobołków. Z tego, że Timbuktu faktycznie leży na pustyni zdaliśmy sobie sprawę dopiero po wyjeździe z miasta. Zamiast po drodze, choćby żwirowej, toyota zaczęła mozolnie piąć się po wydmach. Wszystko to byłoby nawet zabawne (wyobraźcie sobie wyprawę wycieczkę samochodem po plaży, ale takiej trochę większej i bez morza), gdyby nie ciągnęło się godzinami i gdyby nie to, że przez małe zamieszanie przed wyjazdem nie wzięliśmy wody. Słonko parzyło, kurz wzbijał się w powietrze, a my siedzieliśmy jak sardynki zamknięci w rzucanym drgawkami wybojów blaszanym pudełku, nawet nie mając siły współczuć całej biednej gromadce stłoczonej na bagażniku. Woda znalazła się 3h później w pierwszej napotkanej wsi. Od razu przy studni (hehehe, liczyliście na sklep z lodówką?) otoczyli nas miejscowi (tym razem także dorośli), domagając się zapewne jak zwykle, prezentów i względów, tyle że w języku tamaszek, bo francuskiego nie znali. Sytuacja była dosyć nerwowa, bo dwóch rosłych facetów domagało się jeszcze czegoś więcej, a jeden z nich wymachiwał nam przed oczami mocno owrzodzoną dłonią. Kiedy już myślałem, że będziemy musieli zostawić im Asię jako okup, w sukurs przyszedł kierowca, tłumaczac, że ludność pragnie od nas leków na chorobę gościa z chorobą skórną. Kiedy cierpliwie wytłumaczyliśmy, że nie każdy biały to lekarz, pozwolili nam odjechać. Dalsza droga przebiegała bez większych zmian, to znaczy była równie koszmarna. Z każdym pokonanym pagórkiem wznosiłem dziękczynne modły do inżynierów Toyoty, prosząc nieodmiennie o dalsze wstawiennictwo. Dość szybko zapadła ciemność (z jakiegoś kretyńskiego powodu wyjechaliśmy z Timbuktu dopiero o 15.00), a ponieważ droga w zasadzie nie istniała, poza lekko zatartymi śladami poprzednich użytkowników tego skrawka pustyni, pojęcia nie mam jak nasz szofer orientował się w kierunku (na gwiazdy specjalnie nie spoglądał). A orientował się nieźle, rzucając od czasu do czasu jeszcze komentarze dotyczące wiosek, które rzekomo mijaliśmy (i które nam jawiły się jako jeden lub dwa robaczki świętojańskie porzucone gdzieś w dali z boku). Pikanterii dodawały jeszcze opowiadane przez niego anegdoty z życia pustynnego kierowcy, np., że kiedyś wiózł parę Amerykanów i w nocy strzeliły mu w wozie obie przednie opony. Amerykanie pracowali chyba dla jakiejś organizacji humanitarnej, więc po szybkim telefonie do Bamako (wzdłuż całej „drogi“, a przynajmniej na najwyższych wydmach, jest zasięg komórkowy, może tak nasz szofer się orientował?) przysłano im samolot, z którego zrzucono na spadochronie dwa nowe koła. Nasze wątpliwości dotyczące sposobu postępowania w przypadku braku takiego wsparcia lotniczego szofer rozwiał niedbałym mruknięciem. Koło zapasowe? W ramach maksymalizacji zysku na pace koło się nie zmieściło. Ale po co koło? przecież i tak mogą pęknąć dwa na raz.
Po jakimś czasie droga się utwardziła i wyjechaliśmy na bardziej kamienne pustkowie, a nasza średnia prędkość wzrosła chyba ponad 40 km/h. Ostatnie kilka godzin to już tylko kamienna równina i rzadkie krzaczki i krzewy, a później – kompletna, płaska pustka jak okiem sięgnąć (może w dzień widać byłoby coś więcej, ale ani po bokach ani z przodu w zasięgu długich świateł nie było dosłownie nic poza płaską, kamienną pustynią. Ten etap z jakiegoś powodu był dla mnie najmniej przyjemny (w Europie nie ma przecież takich wielkich płaskich przestrzeni). Po niecałych 14 godzinach takiej podróży, w środku nocy, dojechaliśmy do Gao...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4