Wobec powyższego po festiwalu postanowiliśmy udać się do odległego Gao, rzekomo ostatniego bezpiecznego dla turystów miejsca na drodze w stronę granicy z Nigrem. Rzut oka na mapę upewnił nas, że mamy do wyboru półdniowy powrót dżipem aby pokonać wspomniane już 195 km bez asfaltu drogą, którą już przejechaliśmy, a później kolejny dzień podróży do Gao (450 km), albo bezpośredni transport do Gao, jeśli ktoś będzie tam jechał, co oszczędzi nam czasu i – jak myśleliśmy – wysiłku. Okazja nadarzyła się tuż po festiwalu i za skromne 40 EUR od osoby zasiedliśmy w szoferce wysłużonego LandCruisera. Kierowcą i właścicielem firmy był lokalny Arab, a oprócz nas w samochodzie znajdowało się na oko kilkaset kg bagażu w różnych torbach poukładanych na pace i jakieś 10 osób (w tym dzieci) stłoczonych na szczycie tych tobołków. Z tego, że Timbuktu faktycznie leży na pustyni zdaliśmy sobie sprawę dopiero po wyjeździe z miasta. Zamiast po drodze, choćby żwirowej, toyota zaczęła mozolnie piąć się po wydmach. Wszystko to byłoby nawet zabawne (wyobraźcie sobie wyprawę wycieczkę samochodem po plaży, ale takiej trochę większej i bez morza), gdyby nie ciągnęło się godzinami i gdyby nie to, że przez małe zamieszanie przed wyjazdem nie wzięliśmy wody. Słonko parzyło, kurz wzbijał się w powietrze, a my siedzieliśmy jak sardynki zamknięci w rzucanym drgawkami wybojów blaszanym pudełku, nawet nie mając siły współczuć całej biednej gromadce stłoczonej na bagażniku. Woda znalazła się 3h później w pierwszej napotkanej wsi. Od razu przy studni (hehehe, liczyliście na sklep z lodówką?) otoczyli nas miejscowi (tym razem także dorośli), domagając się zapewne jak zwykle, prezentów i względów, tyle że w języku tamaszek, bo francuskiego nie znali. Sytuacja była dosyć nerwowa, bo dwóch rosłych facetów domagało się jeszcze czegoś więcej, a jeden z nich wymachiwał nam przed oczami mocno owrzodzoną dłonią. Kiedy już myślałem, że będziemy musieli zostawić im Asię jako okup, w sukurs przyszedł kierowca, tłumaczac, że ludność pragnie od nas leków na chorobę gościa z chorobą skórną. Kiedy cierpliwie wytłumaczyliśmy, że nie każdy biały to lekarz, pozwolili nam odjechać. Dalsza droga przebiegała bez większych zmian, to znaczy była równie koszmarna. Z każdym pokonanym pagórkiem wznosiłem dziękczynne modły do inżynierów Toyoty, prosząc nieodmiennie o dalsze wstawiennictwo. Dość szybko zapadła ciemność (z jakiegoś kretyńskiego powodu wyjechaliśmy z Timbuktu dopiero o 15.00), a ponieważ droga w zasadzie nie istniała, poza lekko zatartymi śladami poprzednich użytkowników tego skrawka pustyni, pojęcia nie mam jak nasz szofer orientował się w kierunku (na gwiazdy specjalnie nie spoglądał). A orientował się nieźle, rzucając od czasu do czasu jeszcze komentarze dotyczące wiosek, które rzekomo mijaliśmy (i które nam jawiły się jako jeden lub dwa robaczki świętojańskie porzucone gdzieś w dali z boku). Pikanterii dodawały jeszcze opowiadane przez niego anegdoty z życia pustynnego kierowcy, np., że kiedyś wiózł parę Amerykanów i w nocy strzeliły mu w wozie obie przednie opony. Amerykanie pracowali chyba dla jakiejś organizacji humanitarnej, więc po szybkim telefonie do Bamako (wzdłuż całej „drogi“, a przynajmniej na najwyższych wydmach, jest zasięg komórkowy, może tak nasz szofer się orientował?) przysłano im samolot, z którego zrzucono na spadochronie dwa nowe koła. Nasze wątpliwości dotyczące sposobu postępowania w przypadku braku takiego wsparcia lotniczego szofer rozwiał niedbałym mruknięciem. Koło zapasowe? W ramach maksymalizacji zysku na pace koło się nie zmieściło. Ale po co koło? przecież i tak mogą pęknąć dwa na raz.
Po jakimś czasie droga się utwardziła i wyjechaliśmy na bardziej kamienne pustkowie, a nasza średnia prędkość wzrosła chyba ponad 40 km/h. Ostatnie kilka godzin to już tylko kamienna równina i rzadkie krzaczki i krzewy, a później – kompletna, płaska pustka jak okiem sięgnąć (może w dzień widać byłoby coś więcej, ale ani po bokach ani z przodu w zasięgu długich świateł nie było dosłownie nic poza płaską, kamienną pustynią. Ten etap z jakiegoś powodu był dla mnie najmniej przyjemny (w Europie nie ma przecież takich wielkich płaskich przestrzeni). Po niecałych 14 godzinach takiej podróży, w środku nocy, dojechaliśmy do Gao...