Parę dni temu chowały się przed nami hipopotamy, dziś miały się chować słonie. Niedaleko kraju Dogonów są ponoć obszary, gdzie spotkać można pustynne słonie, które odróżniają się od swych kenijskich kuzynów dłuższymi nogami i krótszymi kłami. No cóż, słoń to słoń, wybrzydzać nie będziemy. Miejscowe słonie krążą w okolicach podpustynnych przez cały rok, szukając wodopoju i migrując to na północ w sezonie suchym, to na południe w deszczowym. Ich 1000-km roczna pielgrzymka to najdłuższy słoniowy spacer na całym kontynencie. I my chcielibyśmy im w tym spacerze przez chwilę z kamerą potowarzyszyć.
Niestety budzimy się dość późno, więc kolejny dzień w plecy (czyt.: piszemy bloga : ), bo na słonie trzeba ruszać raniutko. Załatwiamy dżipa, benzynę i przewodnika (mały, entuzjastyczny dziadek mieszkający w buszu!) za koszmarne pieniądze i ruszamy do pisania bloga. Wg Lonely Planet Mali hipopotamy są w Gao „gwarantowane“, a słonie w Douentza „możliwe“. Jak myślicie, jak to nam wróży? No cóż, jeśli nic z tego nie wyjdzie, napiszemy grubymi wołami na końcu relacji „MALI TO NIE KRAJ NA SAFARI!!!“ (o czym zresztą wiedzieliśmy przed wyjazdem), ale na razie... życzcie nam powodzenia.