Dzień pierwszy:
Chcemy załatwić sprawę jak najszybciej, zwłaszcza, że przez telefon uprzedzono nas, iż wymagany może być „akcept Bogoty”, co zajmie dodatkowe 4-5 dni (tyle najwyraźniej idzie faks na trasie Guayaquil-Bogota). Dzwonimy do konsulatu. Jakich wymagacie dokumentów? W słuchawce zrzędliwy, ślamazarny głos: wszystkoooo jeeest na strooonie...
Szukamy na stronie. Kompletujemy dokumenty. W pośpiechu robimy zdjęcia. Pędzimy do konsulatu. Kolejka. Wpadamy do środka 10 minut przed zamknięciem. Marudna sekretarka z politowaniem patrzy na nas i wręcza nam plik formularzy. „To wszystko musicie skserować dwuuukrotnie i wypełnić”. I udoookumentować waaaszą sytuaaację finansową. Przyjdźcie jutroooo.
Morał: nie wszystko jest na stronie.
Dzień drugi:
Przychodzimy ostrożnie wcześniej. Dziś nie ma kolejki. Wchodzimy z wypełnionymi dokumentami. Pani ponownie rzuca nam pełne politowania spojrzenie i krótko konstatuje: mówiłaaam.. Wszyyystkooo w dwóch egzemplarzaach. A czeeemu karty kredytoweee i wyciąg z bankuuu tylkooo w jednyyym? Pytam: „A nie moglibyście tego skserować sami? To tylko 2 strony.” Spojrzenie urzędniczki wyprowadza mnie z błędu. Jestem przecież głupim turystą i zadaję idiotyczne pytania. „Nieee kseerujeemy prywatnyyych dokuuumentów”. Ale czy w takim razie możemy porozmawiać z konsulem bez tych kopii? „Możeee i taaak, gdyby byył, ale go nieee maaa, przyjdźcie juuutrooo”.
Morał: Konsul nie zawsze ma czas, duplikat - rzecz święta.
Dzień trzeci:
Przychodzimy znów ciut późno, ale mamy szczęście. Mimo kolejki, konsul znajduje dla nas czas. Rozmawia przez telefon w ważnych sprawach rangi państwowej („A nie dacie mi jakiejś zniżki dyplomatycznej? To ten model jeszcze stoi? A został wam metalik?”), ale już po chwili zauważa nas i... wijemy się w krzyżowym ogniu uprzejmych, acz dociekliwych pytań mających zdemaskować nas jako potencjalnych terrorystów, gastarbeiterów, albo jednych i drugich. W końcu konsul z uśmiechem prosi o paszporty, prosi o wpłatę 50 USD na konto i zaprasza po odbiór następnego dnia. Woła sekretarkę i każe jej przygotować wizy. Pada pytanie z wyrazem rozpaczy na mdłym obliczu: „To nie trzeba akceptu z Bogoty?”. „Nie, te wizy mogę sam wystawić”. Sekretarka wychodzi. W atmosferze nabzdyczonego lekceważenia czekamy 10 minut pod gabinetem sekretarki na świstek z numerem konta. Wychodzimy szczęśliwi.
Morał: Akcept nie zawsze potrzebny, ale sekretarki nie przeskoczysz.
Dzień czwarty:
Z uśmiechem przychodzimy po odbiór wizy. W końcu wychodzi do nas znana już pani Lusia i z wyrazem triumfu na twarzy oświadcza: „A waaaaszych wiz too jeszczeee niiimaaa!” „A to dlaczego?” „Bościeee niee przynieeeśli wczooraj potwieeerdzenia wpłaaaty, a dzisiaaaj juuż za póóóźnooo, samaaa jeeestem, nie zdążę zrooobić”. Nasze protesty, że nikt nam o tym nie powiedział, a konsul obiecał nam wizę na następny dzień zbywane są niecierpliwym machnięciem urzędniczej ręki: „To nie moooja winaaa. Przeeecieeeż się nieee rozdwooooję. Przyjdźcie juuutrooo”. Dodatkowo wszyscy inni w poczekalni patrzą na nas z mieszaniną zgrozy i rozbawienia: „Kłócić się z urzędnikiem? Powariowali? Przyjdźcie juuutrooo”
Morał: „Przyjdźcie juuutrooo” - hasło roku w dyplomacji.
Dzień piąty:
Wizy na nas czekają. No prawie. Nalepki wklejone do paszportu, ale nie do końca wypełnione. Te kilkanaście wyrazów noszących szumną nazwę „danych osobowych” p. Lusia prawdopodobnie zaraz przed naszym przyjsciem wpisuje na maszynie, ale wykrywamy, ze jeden numer jest za krotki, wiec juz przy nas dopisuje brakujaca cyfre. Proporcje mowia, ze cala wiza musiala jej zajac dobre 2-3 minuty na lebka. Jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby się cieszyć. Żegnamy się ozięble i wychodzimy. Kurtyna.
Morał: Wiza - możliwa, zadyszka - gwarantowana.