Po powrocie do Wenezueli wybraliśmy się jeszcze do miejscowości Caripe 2h od wybrzeża w głąb kraju (dojazd nie był łatwy, bo to Wenezuela i transport się leni, ale jakoś się udało), która słynie z ptaków zwanych tłuszczakami mieszkających w zbadanej przez Aleksandra Humboldta jaskini Cueva del Guacharo (Jaskina Tłuszczaka : ) Główną jej atrakcją są właśnie wspomniane ptaki oraz ciekawe stalaktyty i stalagmity. Ptaki żyją w ciemnościach i drogę znajdują przy pomocy wbudowanego sonaru. Wylatują z jaskini grupowo wieczorem w poszukiwaniu pożywienia i wracają nad ranem – nie lubią zbytnio światła. Połączenie ciemności z dość upiornymi skrzekami tłuszczaków powoduje, że człowiek czuje się lepiej wiedząc, że jest w grupie. Grupa zresztą co chwila rozładowywała napięcie głośnym śmiechem i przedrzeźnianiem tłuszczaków, co nie byłoby dziwne, gdybyśmy mieli do czynienia z przedszkolakami, ale to były po prostu stare, nieśmieszne konie.
Po drobnym spięciu w hotelu i zmianie miejsca zamieszkania (pan „zapomniał” wspomnieć, że nie ma wody, a potem nie chciał oddać kasy za nocleg) następnego dnia wybraliśmy się na plażę Medina, jedną z najładniejszych w Wenezueli. Płynie się tam z Rio Caribe, małej wioski rybackiej na wybrzeżu Wenezueli. Po drobnych negocjacjach z kapitanem łódki i pół godzinie skakania na falach zaczęliśmy dopływać do plaży. Zdziwienie moje było ogromne, gdy zobaczyliśmy na niej jakieś 300 osób podrygujących wesoło w rytm muzyki z ogromnych głośników, grających w siatkówkę, piekących coś na grillu itd. Kiedy zacząłem się już zastanawiać, czy łódka nie zawiozła nas na Ibizę, ktoś wyjaśnił mi, że oni akurat kręcą tu reklamę jakiegoś niemieckiego piwa. I faktycznie, plaża była zapełniona modelkami i modelami, czyli coś co widać na każdym filmie, ale co rzadko pojawia się na żywo... Ponieważ wenezuelskie dziewczyny i tak są średnio naprawdę ładne można sobie wyobrazić co działo się na tamtej plaży. Oprócz tego było też całkiem sporo normalnych plażowiczów, bo był to tydzień karnawałowy. Problem był taki, że my szukaliśmy tam spokoju po wariactwie Trynidadu, a nie kolejnych harców. Ponieważ cała ekipa miała tam jeszcze jeden dzień zostać, zdecydowaliśmy się wynieść i wrócić wcześniej do Caracas, aby pojechać na plażę w następnym tygodniu. Spędziliśmy jedną noc w namiocie nad samym morzem, po czym zarządziliśmy odwrót.
Z Caracas wybraliśmy się do Meridy zwiedzać los Llanos, co opisaliśmy już w jednym ze wcześniejszych wpisów. Po powrocie nie mieliśmy już dużo czasu, bo za dwa dni odlatywał już nasz samolot do Guayaquil. Początkowo mieliśmy w planach wypad do parku narodowego Mochima na plażę, aby trochę ponurkować i polenić się przed podróżą na zimne południe, ale zabrakło nam czasu z powodu pracy. Następnego dnia pojechaliśmy jeszcze na chwilę do położonej 40 km od Caracas osady zwanej Colonia Tovar. Jest to kawałek szwarcwaldzkich Niemiec w środku Wenezueli. Osada została założona prawie 150 lat temu przez emigrantów z RFN i wygląda całkiem autentycznie. Zabudowa jest autentycznie niemiecka z pruskim murem i ogródkami, ludzie na ulicach blond jak się należy a w knajpach dominują porządne dania kuchni środkowoeuropejskiej, z mięsami i kiełbasami na czele. Colonia Tovar znana jest też z najlepszych truskawek w Wenezueli i muszę powiedzieć, że były chyba lepsze niż niektóre polskie. Strudel też był w sam raz.
Ponieważ dojazd z Caracas zajął nam jedynie 4 godziny (40 km!) nie mieliśmy czasu na nic poza posiłkiem, ale obiecaliśmy sobie niebawem wrócić do tego raju kulinarnego. Miasteczko położone jest w uroczej dolince wśród łagodnych górek, a w okolicy pełno sympatycznych szlaków pozwalających zgubić zarobione kalorie i uciszyć wyrzuty sumienia spasionych na towareńskiej kuchni turystów.
Następne kilka dni to droga przez mękę. Nie wydarzyło się nic ciekawego, bo też i nie było na to czasu. W czwartek złapaliśmy lot z Caracas do Guayaquil. Wenezuela wymaga obecności 3h wcześniej dla lotów międzynarodowych, lot natomiast był opóźniony o 5 godzin, więc niemal cały dzień przekiblowaliśmy na lotnisku i to już po odprawie, bez żadnych możliwości wyjścia na zewnątrz. Do Guayaquil dotarliśmy samolotem linii ekwadorskich, który wenezuelski przewoźnik musiał wyczarterować w ostatniej chwili, zapewne po awarii swojego. Do hotelu dotarliśmy o 1.00 w nocy i całe szczęście, że wcześniej dostaliśmy jeść w samolocie, bo wszystko było już zamknięte. Następnego dnia z rana wyruszyliśmy drogą lądową do Limy. Po zaledwie czterokrotnej zmianie autobusów i 28 godzinach poniewierki (jechaliśmy w wekend, więc wszystkie lepsze autobusy były zajęte) w brudzie i smrodzie z kurami, kozami i rzygającymi dziećmi dotarliśmy w sobotę wieczorem do Miasta Królów (lepszej ściemy marketingowej dawno nie widziałem). Lot był w nocy, więc mieliśmy tylko trochę czasu na krótki posiłek i udaliśmy się na lotnisko. Stamtąd o 2.00 w nocy wystartował nasz wehikuł do Buenos Aires. Niestety lecieliśmy przez Santiago, więc ekspresowo wcale nie było. Żal mi tylko pasażerów lecących na trasie tym samym samolotem do Rio (brazylijskie tanie linie „GOL”), bo oni musieli jeszcze przecierpieć postój w Buenos i w Sao Paulo. O 13.00 czasu argentyńskiego wylądowaliśmy na Ezeiza w argentyńskiej stolicy. Ignorując taksówkarzy udaliśmy się na przystanek autobusowy i już po 1,5h byliśmy w centrum Buenos Aires. Czasu nie było za dużo, bo następnego dnia z rana mieliśmy lot na samo południe argentyny do Ushuai w Ziemi Ognistej, więc spożytkowaliśmy go na krótkie spotkanie z argentyńskimi przyjaciółmi, obowiązkowy stek, dość śmieszny film (nominowany do Oskara „Juno”) oraz zaliczenie dość makabrycznej wystawy „Bodies” (kiedy była w Europie jakoś się nie załapaliśmy, a do Polski nigdy nie zawitała) pokazującej w różnych ujęciach fragmenty ludzkich ciał spreparowanych jakąś żywicą polimerową. Pouczające i mocne, ale raczej nie do oglądania przed jedzeniem.
Ponieważ w nocy mieliśmy jeszcze pracę, więc w ogóle już się nie kładliśmy, jako że o 6 musieliśmy już być na lotnisku. Było jeszcze ciemno, gdy zeszliśmy na dół i z ulgą stwierdziliśmy, że pod kamienicą naszych przyjaciół stoi taksówka. Nie jest to żadna główna ulica i baliśmy się, że trzeba będzie dylać z torbami kilka przecznic, więc widok taksówkarza bardzo nas ucieszył. Gdzieś tak w połowie drogi u pana w taksówce zaskrzeczało radio i dyspozytorka zapytała go, czemu nie odebrał klientów. Pan obrócił się do nas zdziwiony i spytał, czy zamawialiśmy taksówkę na telefon. Kiedy pokręciliśmy sennie głową zapaliła mu się mała żaróweczka i zaczął się gęsto tłumaczyć dyspozytorce, że to my podstępnie podaliśmy się za innych klientów. Zwisało nam to, więc oddaliśmy się drzemce.
Lot był jeszcze bardziej męczący niż wszystkie inne. Normalnie powinniśmy dolecieć w 3,5 godziny, ale lecieliśmy 10. Powód był taki, że wybraliśmy niskobudżetową linię LADE (cywilny segment argentyńskich sił powietrznych), która loty cywilne robi niejako przy okazji i ma może 2 albo 3 samoloty na krzyż. Ponieważ latają oni gdziekolwiek tylko dwa razy w tygodniu, oblatują praktycznie całą południową Argentynę. My zaliczyliśmy postój w Viedmie i Esquel, potem przesiadkę w Calafate i następne dwa postoje w Rio Gallegos i Rio Grande zanim wreszcie wyczerpani dolecieliśmy do Ushuai (dalej samoloty już z reguły nie latają : ) Za to bilet kosztuje dwa razy taniej niż w tradycyjnych liniach i taniej nawet niż podróż autobusem, która zajęłaby z Buenos skromne trzy dni.
Na razie mamy serdecznie dość startów i lądowań, więc będziemy trzymać się blisko ziemi, a raczej wody, ale o tym później.
Po przylocie okazało się, że Ushuaia robi się z roku na rok coraz droższa i znalezienie pokoju w granicach 100 peso graniczy z cudem. Podobnie z pożywieniem, internetem i wszystkim innym. Na szczęście kurs peso do złotówki spadł od naszego ostatniego pobytu niemal o 30%, więc różnica się wyrównuje. Fajne jest to, że nie jest jeszcze zimno. Średnio 17C w ciągu dnia i nawet jest trochę słońca. Na szczęście zostajemy tu tylko dwa dni w oczekiwaniu na Rejs na Południe. Trzymajcie kciuki, relacja po powrocie.