Autobus jadący do portu z parkingu portowego gdzieś się zawieruszył, więc cała trasę (ok. 100 m) mężnie postanowiliśmy przejść sami, tym bardziej, że bagaże były już na pokładzie. Po krótkim spacerze naszym oczom ukazał się niebieski statek. Kiedy zobaczyliśmy jeszcze z boku nazwę – Пољарнс – a na trapie uśmiechnięty facet z rumianym pysiem przywitał nas jowialnie słowami „Pasiendzier?”, wiedzieliśmy, że jesteśmy w domu. Tu zaczyna się nasz dziennik okrętowy, który będziemy prowadzić dla was przez następne 10 dni (???, ale o tym pozniej).
Dzień 1.
Dziś nic specjalnego się nie dzieje. Poznajemy załogę, małomównego kapitana Kozłowskiego, kilku członków obsługi oraz przewodników (Kanada, Australia, Anglia, USA, RPA), a także Siergieja, który odegra ważną rolę w naszym życiu kulinarnym. Zgodnie z oczekiwaniami, językiem urzędowym jest tu angielski. To oraz fakt, że w toalecie nie ma śmietników na papier toaletowy przekonuje nas dobitnie, że nie jesteśmy już na terytorium argentyńskim, a zmiana kontynentu jest tylko kwestią czasu. Pasażerów jest tylko 64, więc tłoku przy wysiadaniu na brzeg nie będzie. Średnia wieku w okolicach 30-35 lat, co mocno nas zaskakuje. USA, Kanada, RPA, Anglia, Niemcy, Włochy, Holandia, Szwajcaria itp. Wpadamy na jednego Czecha! Ćwiczymy wkładanie sprzętu, maskę włóż, maskę... o pardon, kamizelkę, zdejmij. Zapoznajemy się ze słonymi cenami napojów bez- i alkoholowych (wliczona jest tylko herbata, kawa, mleko i woda) i gratulujemy sobie zaradności – mamy własne zapasy wina i pepsi. Płyniemy przez kanał Beagle. Na zewnątrz powoli się ściemnia, pogoda jest ładna, a morze spokojne. Jedyną atrakcją jest mijany po drodze Puerto Williams, chilijska osada na południe od Ushuai (rzekomo najbardziej południowego miejsca na ziemi). Zwierząt brak. Kabina jest schludna, choć ciasna, łóżka piętrowe. Biorę górę, bo w sztormie fajniej spada się z góry. Bulaju brak, dopłaca się za niego 500 dolarów, a i tak przez większość podróży jest zamknięty.
Dzień 2.
Rano przez niewyłączalny głośnik w kabinie (Orwell?) budzi nas radosny głos Stephena z charakterystycznym australijskim zaśpiewem. „Good moh-ning, liedies and gentlemeen, good mohning. The brickfast is nah sehved in the dining room. Good mohning.” To powitanie będzie nam towarzyszyć już do końca rejsu. Bufetowe śniadanie również będzie niezmienne aż do ostatniego dnia (ociekający tłuszczykiem bekon i jajka, czasem przypalone, czasem nieco surowe, owoce, jogurt, płatki). Dziś również nie ma rewelacji, posuwamy się powoli przez cieśninę Drake’a. Fale zrobiły się większe, więc 14 pasażerów leży i rzyga. Niektórzy musieli nawet prosić naszego argentyńskiego lekarza, Daniela (on i kucharz Esteban są jedynymi Argentyńczykami na statku) o specjalny zastrzyk. Siergiej stara się jak może (Gud iwning, lejdis end dżentelmiens, de lanch is nau sierft, welkam end indżoj. Priwietnawa apiecita), ale jadalnia nadal świeci pustkami. Posiłki nie zachwycają, ale sycą. Aby odwrócić uwagę od pustki czas zapełniany jest ciekawymi wykładami na każdy temat, od ekspedycji biegunowych przez Traktat Antarktyczny aż po życie płciowe waleni. Czy wiecie, że płetwal błękitny ze swojego 3-metrowego przyrodzenia jednorazowo wyzwala 400 galonów nasienia? Ale do celu trafia „tylko” 10%, reszta spływa do oceanu. Już wiemy, kto zanieczyszcza Antarktykę.
Robi się coraz zimniej, ale wciąż słonecznie. Udaje nam się zoczyć kilka albatrosów i petreli. Jedna zagubiona jaskółka siada Asi na ręce, aby wkrótce wyzionąć ducha – chłód ją wykończył. Zachód słońca z kategorii malowniczych.
Dzień 3.
W nocy kiwało, więc w jadalni nadal pustki. Na zewnątrz p..i jak w Kielcach i zaczynamy wkładać na siebie coraz to nowsze warstwy ubrań. W ekstremalnych przypadkach można towarzyszyć załodze na mostku. Dobre widoki w temperaturze pokojowej - to jest to. No i można do woli patrzeć na radar. Dziś widzimy więcej albatrosów, a także małe stadko surfujących po falach pingwinków maskowych (tzw. pingwinów policjantów). Wieczorem wchodzimy w strefę lodu, więc ogłoszono nagrodę – butelkę szampana - dla pasażera, który zobaczy pierwszą górę lodową. Z podziemi wychodzi w końcu większość chorych ocierając z brody wymioty. Po 3 dniach na statku poznaję nowych pasażerów!
Dzień 4.
Płyniemy przez krainę wiecznego lodu, krajobrazy obok statku zapierają dech, podobnie zresztą jak rzucający statkiem wiatr o prędkości 120km/h. Na pokładzie leży już śnieg, a każde wyjście na zewnątrz wymaga doświadczenia łyżwiarskiego. Szybko pojawia się statkowy bałwan, przystrojony we wszelkie dostępne atrybuty. Niestety przewidziane na rano zejście na ląd zostaje odwołane. Czekamy aż poprawi się pogoda. Odbywamy nawet szkolenie w zakresie korzystania z chybotliwych środków transportu na trasie statek-ląd – czarnych, solidnie wyglądających pontonów o wdzięcznej nazwie zodiak. Pogoda nie poprawia się cały dzień, wiatr wciąż wyje w solidnych rejestrach wyższych a na otarcie łez pozostają tylko dodatkowe wykłady.
Dzień 5.
Dziś Stephen budzi nas na śniadanie jeszcze wcześniej bowiem, panie i panowie, schodzimy po raz pierwszy na ląd w miejscu zwanym Gourdin Island. To wyspa położona na północ od czubka Półwyspu Antarktycznego. Wdrażamy się w rytuał, który towarzyszyć nam będzie przy każdym lądowaniu. Przed zejściem do pontonu przechodzimy przez miskę z płynem dezynfekującym, żeby nie nanieść bakterii z Ameryki Południowej do dziewiczego środowiska Antarktydy i odwracamy nasze numerki na tablicy (każdy pasażer ma swój numer, który podaje się też przy zakupach, a rachunek reguluje pod koniec rejsu) z zielonej strony na czerwoną, żeby było widać, że jesteśmy poza statkiem. Do pontonu wsiada z nami kilku starszych facetów z wielkimi białymi obiektywami - tak długimi, że ledwo mieszczą się w łodzi i tak ciężkimi, że boję się o naszą stabilność. Jedno takie szkło kosztuje drożej niż nasz rejs, a podobno niektórzy kupili je specjalnie na tę wycieczkę. Ech... Jest zimno i pochmurnie. Pada lekki deszcz. Na wyspie wita nas wielkie stado pingwinów różnych narodowości, maskowych, Adeli i bialobrewych. A także banda znudzonych uchatek, mgła, grudy lodu i przeciągająca się mżawka. Trup pingwina na tle różowego guano robi największe wrażenie. Robię zdjęcia jak wariat, ale zaparowuje mi aparat, więc zły wycofuję się do łodzi. Przed wejściem na ponton dalsza część rytuału – zmywamy z kaloszy ptasie odchody specjalną szczotką ochrzczoną „guanomatem”. Wejście na trap nie jest przy dużej fali tak proste jak zejście z niego. Pomaga mi trzech rosyjskich matrosów a i tak stąpam niepewnie. Znów przechodzę przez dezyn-miskę i odwracam numerek, żeby nikt nie myślał, że zostałem na brzegu. Po rozgrzewce w postaci herbatki przygotowujemy się do kolejnego lądowania. Pogoda się poprawia, wiatr zanika, przestaje padać. Lądujemy w miejscu zwanym Brown Bluff. Będzie to nasze jedyne lądowanie na kontynencie (pozostałe były na wyspach). Na miejscu są dwa rodzaje pingwinów i więcej gatunków fok. Pingwiny tuptają w różnych kierunkach, pluskają się w wodzie lub drepczą w miejscu, ogólnie dostarczając wszystkim niezłej zabawy. Najśmieszniej obserwować, jak karmią swoich potomków - rodzic woła małego, po czym puszcza się pędem, żeby inne głodne smarkacze go nie napastowały i synalek biegnie za nim. Obejrzyjcie sobie film takiej gonitwy, boki zrywać. Wspinamy się na wygasły wulkan i podziwiamy panoramę Oceanu Południowego. Na wpół zamarznięty wygląda jak plan z filmu science fiction. Po obiedzie jeszcze przejażdżka zodiakiem po zamarzniętym oceanie. Mijamy lśniące na niebiesko góry lodowe i jaskinię w lodowcu. Na krach nieliczne foki przyglądają nam się obojętnie. Gdyby nie było tak zimno, na pewno spociłbym się z wrażenia... Na koniec Chris wyławia nam jeszcze do pontonu kawał wiekowego lodu do drinków. Whisky, którą pijemy jest znacznie nowsza, ale i tak smakuje nieźle. Dzisiejszy dzień był nad wyraz kompletny.
Dzień 6.
Znów ranna pobudka na lądowanie. Tym razem na Pingwiniej Wyspie (Penguin Island), na której nie ma oczywiście pingwinów (poza odległą kolonią pingwinów Adelie, które niestety leżą poza zasięgiem obiektywu). Znów wspinamy się na wulkan, fotografujemy foki. Pogoda poprawia się z dnia na dzień. Na kilka chwil wychodzi nawet słońce. Kolejne lądowanie po obiedzie w miejscu zwanym Turret Point (również wyspa). Tu dla odmiany pojawia się kilka słoni morskich oraz foka Wedella, których do tej pory widzieliśmy bardzo mało. Ta wizyta jest bardzo krótka, ale również owocna. Potem łapiemy wiatr w silniki i spinamy się, żeby o rozsądnej porze dotrzeć do brazylijskiej bazy antarktycznej Comandante Ferraz. Główną atrakcją są tu brazylijska czekolada, napoje (guaraná), ciasteczka i oczywiście Brazylijki. Wszyscy są tak mili, że aż nam głupio, ale rozumiemy, że my też jesteśmy dla nich atrakcją. Oprowadzają nas po okolicy tylko z rzadka strofując za deptanie mchów. Podziwiamy również złożony przez samego Jacquesa Cousteau szkielet wieloryba wyeksponowany na plaży. Większość personelu to prawdziwi pasjonaci. Oprócz nich jest tu jeszcze kilku żołnierzy, zapewne nie z wyboru, ale ich nie spotykamy. Odświeżam swój brazylijski i bryluję na salonach. Temat do rozmowy sam się nasuwa – ich najbliżsi sąsiedzi to badacze z bazy Arctowski. Podobno oni są jeszcze bardziej gościnni, ale niestety ich nie odwiedziliśmy. Polacy (ich baza jest trochę mniejsza) podobno wpadają często do Brazylijczyków na imprezy lub by trochę poleniuchować. Ostatnio siedzieli 10 dni i sępili internet (nasi go nie mają, trochę wstyd). A kilka dni temu sami zrobili fiestę z okazji 31. rocznicy założenia polskiej bazy. Cóż, może następnym razem. W bazie stemplujemy też paszporty i zostawiamy do wysłania pocztówki. Czas doręczenia – w zależności od przyjazdu następnego statku. Od 2 miesięcy do roku. Po powrocie na statek stoimy jeszcze dwie godziny naprzeciw ich bazy, a co sprytniejsi z nas w tym czasie podpinają się do ich internetu (czego efektem jest wcześniejszy, tymczasowy wpis). Ten dzień był również pełny wrażeń.
Dzień 7.
Dziś ciekawy wschód słońca. Zbliżamy się do cieśniny zwanej Neptune’s Bellows (Miechy Neptuna). Dziś lądujemy tylko raz, bo podobno pogarsza się pogoda i trzeba szybko wracać. W efekcie będziemy w podróży o jeden dzień krócej, bo w Ushuai mamy być już 6. marca wieczorem. Rzekomo z powodu pogody oraz ze względu na pasażerów, „którzy mają loty na 7. marca i nie mogą się spóźnić”. Ale w reklamie rejsu wyraźnie napisali, żeby na 7. marca nic nie bukować, bo mogą być opóźnienia. Tak więc jestem podwójnie wkurzony, bo raz, że gdybym o tym wiedział zabukowałbym dwa razy tańszy lot do Rio Gallegos na 7. z LADE. Dwa, że to lekkie ściemnianie, bo argentyński barman powiedział nam w sekrecie, że takie coś jest na każdym rejsie. Ma to sens, bo statek również 7. marca wypływa na następny turnus i dobrze mieć trochę czasu na tankowanie, odpoczynek i zabranie zapasów, ale nikt o tym nie pisze w ulotce. I tak teoretyczne „10 dni” zamienia się w 7 (pierwszy dzień wypłynęliśmy o 18.00 więc się nie liczy, 6. marca też nie, bo będziemy po południu w Ushuai, a 7. w ogóle już nie ma). Na szczęście możemy zanocować na statku, co biorąc pod uwagę ceny w Ushuai jest sporą oszczędnością. W dodatku z 4 dni przewidzianych na lądowania wykorzystamy tylko 2,5 (jak pamiętacie, pierwszy dzień lądowań straciliśmy na sztorm, a ostatni – czyli dziś – będzie zapełniony tylko w połowie). No trudno, nie pierwszy to przekręt turystyczny i nie ostatni. Szkoda tylko, że nawet tak drogie rejsy to ściema. Chociaż rozumiem armatora, poprzedni statek – duński „Explorer”, - który obsługiwał tę trasę w naszej firmie zatonął w listopadzie (ofiar brak) i muszą się jakoś odkuć. Wynajęli więc najtańszy statek w Rosji i napchali tyle rejsów, ile się dało w dwa ostatnie miesiące sezonu, które im zostały. Jedno co dobre, to zmiana statku – Explorer (jedyny pasażerski statek, który zatonął na Antarktydzie) był większy i zabierał prawie 2x tyle pasażerów, co oznaczałoby większy tłok i prawdopodobnie wysiadanie na ląd w podziale na grupy no i mniej czasu dla każdego z nas pojedynczo. Ten sezon w ogóle był pechowy. Inny statek wpadł tu na mieliznę, a jeszcze inny, najnowszy we flocie Ms Fram (Hurtigruten) z Norwegii, stracił zasilanie i wpadł na lodowiec w sztormie. Na szczęście w żadnym przypadku nie było ofiar, a oba statki odratowano.
Nasze lądowanie odbywa się na Wyspie Zwodniczej (Deception Island). Jest tutaj stara stacja wielorybnicza, przekształcona później na brytyjską bazę. Budynki stoją teraz opuszczone i w opłakanym stanie, znękane lawinami błotnymi i smagającym je wiatrem. Widać również wielkie zbiorniki na olej wielorybi i zbocza górskie. Cała zatoka to jedna wielka kaldera wulkaniczna. Wspinamy się na jedną z krawędzi, aby z drugiej strony podziwiać wieloryby. Później, zmarznięci od wiatru schodzimy na plażę i moczymy nogi w gorącym źródełku bijącym przy samej plaży. Następnie krótki spacer na kolejne zbocze i wiekopomny zjazd po ośnieżonym stoku na... tyłku. No i gwóźdź programu – zapowiadana kąpiel antarktyczna. Przy temperaturze ok. 3C, wietrze sięgającym 80 km/h i temperaturze wody w granicach 0C na ten szalony czyn decyduje się zadziwiająco wielu ochotników. W tym ja, skuszony obietnicą dyplomu kapitańskiego dla każdego, kto zanurzy głowę. Rozbieram się do szortów, jak wariat wskakuję do wody i moczę się łącznie z głową. Kąpiel trwa całe 20 sekund. Po wyjściu nie czuje już zimna, krew krąży tak mocno, że cała skóra mnie pieczę, czuję się, jakbym za mocno się opalił. Wrażenie jest z gatunku mistycznych. Dziwne, ale czuję się naprawdę świetnie. Może wstąpię do morsów? W sumie do wody wskoczyło 36 osób, jak się później okazuje. Rekordu sezonu nie pobiliśmy (39) ale i tak jesteśmy zadowoleni.
Dzień 8.
Przez resztę dnia 8. i cały dzień 9. nie dzieje się już nic. Pełną parą płyniemy przez cieśninę Drake’a w stronę Argentyny. Odliczamy tylko czas do kolejnych posiłków, niektórzy piszą bloga, niektórzy sortują fotki. Nie liczę tu drobnej sprzeczki z Siergiejem (zapomniałem wspomnieć, że kabin się tu nie zamyka, żeby nie utrudniać pracy pokojówkom), któremu zarzucamy, że jedna ze sprzątających dziewczyn wyrzuciła chyba jakieś nasze DVD leżące na podłodze. Nastrosza się cały jakbym oskarżał go o kradzież („Wi dont nid jur dvds! Imposibel!”) Po chwili rozmowy z dziewczyną płyty znajdują się wciśnięte między niezliczone warstwy wyprasowanych prześcieradeł. Sprytne, teraz będę wiedział gdzie szukać czegokolwiek po sprzątaniu.
Oglądamy śmieszno-straszny film z 1929 roku o amerykańskiej załodze opływającej przylądek Horn. Imponujące!
Powoli zapadamy w letarg. Wkrada się depresja popodróżna.
Dzień 9.
Mijamy legendarny przylądek Horn. Płynąc na Antarktydę mijamy go w nocy. Teraz mamy go rano. Po lunchu mija nas jeszcze stado delfinów skaczące wesoło koło burty. Ostatnie zdjęcie grupowe, rozliczenie z zakupów (przykładowe ceny: cienka książka o pingwinach – 60 USD, laminowany folderek o ptakach Antarktydy – 20 USD, pocztówka 1,5 USD, wysyłka 2 USD). W kabinie znajdujemy koperty na napiwki. Osobno dla załogi i dla pracowników GAP (przewodnicy itp.) Sugerowana kwota to 10-15 USD za dzień rejsu (niewątpliwie powinniśmy policzyć tych dni 10) od osoby. Traktujemy to jako dobry żart, biorąc pod uwagę ceny. Jedno, co możemy dla nich zrobić to wpisać im w ankiecie dobre notki. Ostatnia atrakcja rejsu to aukcja charytatywna na rzecz ginących albatrosów. Po burzliwej walce mapa Antarktyki z naniesioną naszą trasą osiągnęła bagatela 1050 dolarów.
Przed nami Ushuaia, powoli dopływamy. Do 21.00 powinniśmy być w stanie zejść ze statku i zrobić zakupy. Przydadzą się tanie drinki z supermarketu, ostatnia noc na statku musi być upojna. Jutro zejście na ląd i załatwienie ostatnich spraw przed kolejną Ekscentryczną Podróżą, o której już za kilka dni :)
Dzień 10.
Kac i nic ciekawego.