Trzeciego dnia rano wsiadamy w autobus do Phnom Penh. Dzięki głupiej polityce migracyjnej tajskich władz nie możemy wrócić lądem. Polacy nie dostają wiz na lądowych przejściach z Kambodżą (Europa Zachodnia - tak). Więc musi to być lotnisko w Bangkoku. Ze Siem Reap moglibyśmy polecieć, ale drogo. Taniej ze stolicy. Po 6h jesteśmy już w mieście. Chaos, zwariowany ruch, ładne brukowane chodniki programowo służące za parking (i to do parkowania prostopadłego, więc zastawione kompletnie), dalszy ciąg zabawy: „kup, zapłać, taxi, ryksza, u mnie, u mnie! itp.!!!“. Logujemy się w bardzo sympatycznym hostelu Capitol (US$8). Niech nie zrazi was fatalny widok fasady w samym środku brudnego centrum. W środku pokoje są czyste, nowiuśkie i bardzo ładne.
Wybieramy się nad rzekę. Bulwar nadrzeczny to najprzyjemniejsze znane nam miejsce w Phnom Penh. Knajpki, bryza, łódki, słonko, pałac królewski i świątynie pod bokiem – no przyjemnie po prostu. Oczywiście hotele tutaj droższe i turystów mnóstwo. Ale na spacer – idealne. Z innych atrakcji kulinarnych – jest danie zwane amok, ale nie wzbudza aż tak silnych emocji, jakby nazwa sugerowała. Za to fajnie ją podają – w łupinie kokosa albo w liściu bananowym zwiniętym w kształt miseczki. Asia bardzo sobie chwaliła chrupiące żabie udka – to pewnie francuski wkład w kuchnię lokalną – nie skusiłem się, ale przekazuję, że smakują zupełnie jak mięso suma.
Zwiedzamy po południu Muzeum Ludobójstwa w dawnym więzieniu Tuol Sleng („Jadowite Wzgórze“). W budynku tym wcześniej była szkoła, a potem Czerwoni Khmerzy zorganizowali ośrodek tortur i – częściowo – egzekucji wrogów reżimu. Jest to przygnębiająca wizyta, ale muzeum nie wykorzystuje swojego potencjału. Materiałów jest ponoć ogromna ilość – reżim wszystko dokumentował z niemiecką wręcz precyzją, ale jakoś nie mają pomysłu na ich wyeksponowanie. Większość sal stoi pusta, bez żadnych rekwizytów czy opisów. Syty turysta z demokratycznego kraju nie wyobrazi sobie, co tu się wyrabiało. A trzeba by bić po oczach, jak w Oświęcimiu, oszołomić faktami i obrazami.
Następnego dnia jedziemy na Pola Śmierci. Takich miejsc egzekucji – wybieranych z uwagi na ich odizolowanie od skupisk ludzkich, a jednocześnie dogodny dojazd – jest w kraju prawie 100. Ale Chuoeng Ek jest najsłynniejsze, bo najbliższe stolicy (15 km). Wykopane szczątki ludzkie ułożono na stosie w wielkiej przeszklonej wieży. Ponure wrażenie sprawiają kości i strzępy ubrań prześwitujące trochę spod ziemi na ścieżkach dla turystów (teren nie jest jeszcze na 100% przygotowany – mają tu być jakieś platformy). Tym razem wynajmujemy jednak przewodnika i na brak informacji nie możemy narzekać. Na koniec jest jeszcze małe muzeum i film. Odkryto ponad 120 masowych grobów, z czego 80 odkopano. Czerwoni Khmerzy zamordowali tu ponad 20 tys. osób. Czym popadnie – byle nie marnować nabojów – motyką, metalowym prętem, kijem bambusowym albo skazańca wrzucano żywcem do masowego grobu, żeby zatruł się DDT, którym odkażano trupy. Oczywiście nikt nie wiedział, że idzie na śmierć – ofiary, z zawiązanymi oczami, wywlekano pojedynczo, pod jakimś kłamliwym pretekstem. A podczas egzekucji, żeby inni nie słyszeli jęku, ze szczekaczki leciały rewolucyjne pieśni. Żeby dzieci ofiar nie mściły się w przyszłości, na nie też zapadał wyrok - niemowlaki ginęły z czaszką roztrzaskiwaną o drzewo. Ale ofiary reżimu to nie tylko ci wymordowani na polach śmierci. Przeważająca większość zmarła z głodu, chorób i wycieńczenia przy wielkich robotach publicznych, zmierzających do demontażu dotychczasowej rzeczywistości. W nowej nie było miejsca dla miast – siedliska zgniłej burżuazji. Programowo niszczono infrastrukturę i budynki publiczne – szpitale, szkoły, świątynie. Już pierwszego dnia rewolucji ruszył plan całkowitego wysiedlenia miast – a całą ludność przerzucono na wieś i zagoniono do kopania rowów irygacyjnych (często gołymi rękami). Powrót do rolniczej wspólnoty pierwotnej to był jedyny plan gospodarczy i cel nowego państwa, zrodzony w chorej wyobraźni towarzysza Pol Pota. Niecałe cztery lata trwania reżimu przyniosły ok. 3 milionów ofiar (choć co do ostatecznej liczby są spory). Całe szczęście, że Kambodża po sąsiedzku miała komunistyczny Wietnam, który postanowił na nią najechać i przy okazji obalił reżim. Niestety zadziałała geopolityka i zbrodniarze nie zostali ukarani. Popierani przez Chiny i USA, jako przeciwwaga dla Wietnamu, przez wiele lat mieszali w lokalnej polityce. Dopiero po zakończeniu zimnej wojny pod egidą ONZ powstał trybunał badający zbrodnie Czerwonych Khmerów i po żmudnych obradach, w tym roku skazano ostatnich niedobitków z wierchuszki.
Jedziemy na lotnisko. Małe, ale schludne. To nasz pierwszy lot z AirAsia, głównym tanim przewoźnikiem w tej części świata. Oby zbyt gorliwie nie ważyli bagaży podręcznych (mamy tylko takie, bo reszta rzeczy w Bangkoku). Lata współpracy z wizzairem się przydają – nadwyżkę upychamy w kieszeniach kurtek, a 10% powyżej limitu tolerują (ale ogólnie tylko 7kg na osobę!). I – w odróżnieniu od europejskich low-costów – damskiej torebki nie trzeba upychać do walizki. Nie konfiskują nam też spreju na komary (DEET! – w Azji trudny do dostania) ani kremu na słońce, choć formalnie to płyny powyżej 100 ml i są zabronione, podobnie jak w Europie. Siedzenia niewygodne, posiłki niewliczone, ale ogólnie szybko i sprawnie dolatujemy na miejsce (40 min.) Na lotnisku zostajemy wrzuceni do kolejki z całą rzeszą Hindusów, Chińczyków i innych turystów (lub gastarbeiterów). I podczas, gdy zrelaksowani Amerykanie czy Francuzi idą po prostu po pieczątkę, my musimy czekać na „wizę na granicy“ (nasza poprzednia z konsulatu w Brukseli była tylko na 1 wjazd). Dostajemy ją po 1,5h i okazaniu biletu na wylot z Tajlandii. Ech, kiedy dołączymy do grona uprzywilejowanych?
Późnym wieczorem docieramy do hotelu. Następnego dnia ostatnie sprawunki, pranie, koszulki, bezskutecznie szukam spodni trekkingowych (Asia mi moje zagubiła) w największym mallu w Bangkoku (pociąg miejski jedzie wzdłuż niego przez kilkadziesiąt sekund – oko by wam zbielało) – tylko jakieś kiepskie i cholernie drogie North Face’y... W końcu taksówka na dworzec i wsiadamy w autobus do Khao Lak. Witaj południowa Tajlandio, witajcie plaże.
Docieramy punktualnie, znajdujemy miły hotelik dla Asi, a ja wsiadam za parę godzin na moją łódkę. Będę z powrotem 19. Trzymajcie kciuki za ładne widoki!!!