Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Georgetown - stolica smaku
Zwiń mapę
2010
28
gru

Georgetown - stolica smaku

 
Malezja
Malezja, Penang Island
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3478 km
 
Po świętach, pamiętając, że kończy się nam dwutygodniowa tajska wiza (przeklęta biurokracja), ruszamy w dalszą drogę. Rano łódką do Ao Nang (w łódce para Polaków – niespodzianka!), potem autobus do miasteczka leżącego blisko granicy - Hat Yai. W miasteczku nic specjalnie nie ma, więc czekamy na autobus, który ma nas zabrać do samej granicy. Jedna, dwie, trzy godziny. Nie przyjeżdża. Kasjer informuje, że się zepsuł, ale na pewno przyjedzie. Gdy już chcemy dać za wygraną i złapać taksówkę, autobus przyjeżdża. Po godzinie (22.30) zostawia nas pod granicą. Zamkniętą, mimo że powinna być otwarta do 23.00. Mili pogranicznicy stojący przy drodze częstują nas wodą i ciastkami, ale paszportu podstemplować nie mogą, bo biuro zamknięte...
Uczynny taksówkarz za jedyne 500 batów (!) oferuje się nas zawieźć do ostatniej czynnej granicy. Niechętnie przystajemy, bo z kalkulacji wynika, że przekroczenie pobytu o jeden dzień będzie nas kosztować 2x więcej no i poza tym lepiej się nie narażać. Facet ledwo mówi po angielsku, ale zjednuje nas sobie, kiedy puszcza w samochodzie Santanę i zaczyna podśpiewywać. Taj śpiewający po hiszpańsku, widzieliście kiedyś coś takiego? Warto!
Na granicy stemplujemy paszporty. Potem 2 km spaceru do posterunku malezyjskiego na moście. Znudzeni Malajowie stemplują nam paszporty szybko i bezproblemowo – żadnych wiz, formularzy czy zezwoleń. Miło. Dalej jest już gorzej. Do najbliższego miasta (i hotelu!) 10 km, północ na zegarze, a tu żywej duszy. Czekamy, może podjedzie jakaś taksówka. W końcu podjeżdża czterech imprezujących panów w wieku średnim. Zmieniają koło w samochodzie. Po krótkiej rozmowie obiecują odwieźć kolegów do domu i wrócić po nas. Nie mamy wyjścia, zgadzamy się, bo zasypiamy na stojąco, a nie chcemy spać przy szosie. Panowie faktycznie po nas wracają, a potem odwożą nas aż 50 km dalej do swego miasta, Alor Star, które i tak jest nam po drodze. Podrzucają nas do hotelu przy samym dworcu autobusowym (bo w Alor Star i tak nic nie ma do zwiedzania :) i zmywają się. 3.00 nad ranem, lecimy na pysk. Meldujemy się i lulu. Polecamy hotel Arossa (70 za pokoj za ladny klima) - do pozostalych lepiej nie zaglądać, bo zawilgocona tapeta i ogólny syf będą straszyć po nocach.
Rano pierwsze wrażenia z Malezji: wszystko mniej turystyczne niż w Tajlandii (ale o to nietrudno), ludzie mniej uśmiechnięci (o to też nietrudno), ale nadal mili i uczynni. Kiedy czekamy na autobus pod hotelem, co najmniej 2 osoby pytają nas, czy w czymś mogą nam pomóc. O religii dominującej w Malezji przypomina strzałka na suficie hotelowego pokoju, wskazująca Mekkę. Zainteresowanym przydaje się zwłaszcza w pokojach bez okien, które są standardem. Jest też masa okutanych w chusty dziewczyn, ale jednocześnie pełno jest Chinek i Hindusek, które chust nie noszą. Twarze inne niż w Tajlandii, ale zróżnicowanie też ogromne. Ogólnie jest zupełnie inaczej, ale to nie znaczy, że gorzej niż w Tajlandii. Tylko piwo trudniej dostać i jest droższe. Aha, wszyscy jeżdżą nadal po złej stronie drogi :) No i nareszcie: mówią po angielsku!!! Lepiej lub gorzej, ale nareszcie porozumienie się nie jest barierą nie do przebycia. Hurra!
Wskakujemy w autobus i jedziemy do Butterworth, skąd już tylko prom (15 minut) dzieli nas od wyspy Penang, głównej atrakcji północnej Malezji. Penang to wyspa będąca w Malezji niemal synonimem mieszanki kultur i tradycji – był tu jeden z głównych ośrodków handlowych i kulturalnych regionu, miasto Georgetown (znajdujące się na liście UNESCO). Można tu znaleźć wpływy hinduskie, malajskie, chińskie (świątynie wyznań wszelakich), ale także dużo archi tektury kolonialnej będącej efektem obecności Holendrów i Anglików. Rezultat jest ciekawy, chociaż wiele starych budynków przeżera (jak w kolonialnych miastach Karaibów na przykład) wszechobecna wilgoć. Ale oprócz architektury, fascynujące są też kulinarne skarby, które można tu wygrzebać w niezliczonych malajskich, hinduskich i chińskich knajpach (nie mówiąc o knajpach dla białych, których też jest kilka). Meldujemy się w hotelu i zabieramy do dzieła.
Ale najpierw obowiązek. Dwie proste rzeczy: wysyłka dwóch paczek (jedna z naszymi rzeczami do Belgii – nasze plecaki są za ciężkie, pozbywamy się więc zbędnych bambetli; wyszło tego 8,5 kg niepotrzebnych rzeczy!!! – druga z obudową podwodną do USA w celu naprawy – niestety naprawić można tylko tam) i kupno nowego aparatu, zabierają nam dwa dni. Głównie przez pocztę. Na pierwszej poczcie mówią nam, że nie da się paczek ubezpieczyć. Na drugiej (głównej), że owszem, ale tylko jeśli mamy lak. A kiedy Asia zdyszana przybiega z papierniczego z lakiem, z rozbrajającą szczerością mówią, że nie wiedzą, jak go używać, bo zwykle klienci przynoszą zalakowane (lak jest wymagany, gdy paczka ma być ubezpieczona). A w ogóle to oni zamykają, ale możemy pójść do innego oddziału i wysłać stamtąd. Inny oddział okazuje się firmą kurierską o paskarskich cenach. Daliśmy się więc spławić. Wracamy następnego dnia, uzbrojeni w miły uśmiech i żelazną cierpliwość. Tym razem czasu jest dużo, a personel widzi, że tak łatwo nas nie spuści po brzytwie. Wzywa więc guru od paczek, który oświadcza, że laku jest za mało, a poza tym trzeba jeszcze kupić biały sznurek, bo taki jest wymóg. Zgrzytając zębami pytamy, czy to już aby na pewno wszystko, po czym Asia znów leci do papierniczego, a ja czekam z ciężką paczką na poczcie. W końcu Asia wraca i pocztowcy nie mają już wyjścia. Paczki zostają wysłane (tak przynajmniej nam mówią :) Na uwagę zasługuje tu postawa jednego z klientów poczty, który, widząc moją zafrasowaną minę (to było pierwszego dnia, gdy Asia po raz 1szy poszła po lak), spytał, co się stało. Następnie wyjaśnił sytuację z pocztowcami i stwierdził, że pobiegnie do sklepu i kupi mi, co trzeba. Wrócił, kiedy spisałem go już na straty. Kupił papier, sznurek i taśmę, ale laku nie dostał (!) (brawo Asia!) Nie chciał żadnych pieniędzy i jeszcze przepraszał. Wzruszył mnie normalnie.
Aparat zajmuje mniej czasu, ale trzeba obdzwonić parenaście sklepów, bo ceny różnią się naprawdę mocno. W końcu dostajemy go za naprawdę dobrą cenę i udajemy się na kolejną, zasłużoną hinduską kolację. Na marginesie: hinduskie knajpy są tu wspaniałe. Ogromny wybór potraw i słodyczy i świetne ceny, jak za potrawy kupowane na ulicy niemal. Żywimy się w nich od przyjazdu i wciąż nie mamy dość! Jedyny mankament jest taki, że trudno jest spróbować wielu rzeczy na raz, bo porcje są naprawdę ogromne. Do tego biuro turystyki wydało specjalną mapę, na której opisane jest, w których spośród dziesiątek knajp na wyspie można dostać jakie egzotyczne potrawy. Taki przewodnik kulinarny. Informacje nie zawsze są aktualne (np. nachodziliśmy się wczoraj sporo za lokalnym deserem - lodami kachang, które serwowane są z... fasolą i słodką żelatyną z glonów; a koniec końców i tak nie było warto :(, ale mapa jest całkiem pomocna.

Dziś Sylwester, którego spędzamy ze znajomymi z Couchsurfing. Potem może coś w końcu na Penangu pozwiedzamy. Obiecujemy, że będą też zdjęcia. Wszystkim czytelnikom życzymy więc doskonałej zabawy i wszystkiego, co najnaj w nowym roku 2011! Oby nasze wpisy były teraz jeszcze ciekawsze! Do zobaczenia w nowym roku!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (4)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
fylyp
fylyp - 2010-12-31 19:59
Dranie-łosie, piszą epos o jakimś mitycznym sznurku, ale już zdradzić, co konkretnie Hindus zaserwował, i co widać na smakowitym zdjęciu, to się nie chce, zostawiają domysłom rozślinionej wyobraźni czytającego, skandal, panie :[

Najlepszego w Nowym!
 
bzmot
bzmot - 2011-01-03 15:56
Hindus zaserwował wszystkiego po trochu. W takiej knajpce dania są już gotowe na podgrzewanych półmiskach i można sobie dobierać, co chcesz (na liściu banana albo na talerzu). Ale największa rozpusta to naany i naleśniki roti - jeden kosztuje 1-2 złote, w zależności od farszu, a rodzajów jest kilkanaście. Można się uzależnić.
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4