Niedziela, 18 grudnia. A wiec koniec turnusu. Jedziemy SAMI autobusem z Armenii do Pereiry, skad mamy ruszyc w gory. Autobus tani, ladny, klimatyzowany. Wysiadamy, taksowka pod adres wskazany przez nasz kontakt z HC.org, niejakiego Felipe. Po krotkim targowaniu, taksowkarz zawozi nas na miejsce. Tu czeka na nas Felipe. Wyglad drobnego cwaniaczka, ale usmiecha sie szczerze (szczerzy?) Zaprasza do swojego mieszkania, klitki z aneksem prysznicowym. Opowiada o swoich podrozach. Pyta, czy chcemy isc w gory do Parque de los Nevados. Jasne, ze chcemy. Po to przyjechalismy. Felipe na to, ze zna tani sposob na wejscie do parku na krzysia i potrzebuje na lapowe dla straznika. 35 tys peso, ok 55 zl. OK, zgadzam sie chociaz dziwnie wyglada ta prosba o kase juz na wejsciu. Daje pieniadze, on znika, za chwile wraca. Gotowe, mowi. Pyta, czy mamy pozyczyc mu spiwor albo kurtke. Dziwne dziwne. Nie mamy, bo skad. OK, pozycza kurtke od kolegi i idziemy na autobus. Zapowiada 15h marszu. Wow, ladnie. Ale widoki maja byc niezapomniane. Lodowce, laguny, pumy i takie tam. Muchas fotos! Muchas! Kupujemy prowiant, olbrzymie pudlo chinczyka z ryzem i kurczakiem za jakies grosze i garsc slodkich bulek. Zapowiada sie niezle. Place ja, ale co tam.
OK, jedziemy na autobus, tzw. la chiva. La chiva bedzie na zdjeciu, bo dotad o tym nie wspominalismy. To tani sposob na podroze, lokalna ciekawostka. Taki kolorowy autobus bez okien i z wesola muzyka. Jedzie tam, gdzie inne nie jezdza. Bagaze wozi na dachu. Tyle teorii. Okazuje sie, ze chiva, ktora ma nas dowiezc do parku jest zapelniona. Felipe nie tracac czasu wskakuje na dach i zaprasza nas. Troche przestraszeni, wchodzimy za nim. Gdy bus rusza, trzymam sie kurczowo relingow, ale nie jedzie zbyt szybko, a wentylacja jest doskonala. I tak ok. godzine. Potem droga zmienia sie na gruntowa i Felipe radzi wskoczyc do srodka. Faktycznie, przy takich wybojach.. Az sie dziwie, jak ten pojazd radzi sobie na wykrotach wielkosci Mount Everest. To w zasadzie dziury w ksztalcie drogi, a nie droga z dziurami. W kulminacyjnym momencie dwie chivy mijaja sie na drodze o szerokosci ok 3,5-4 m. Od czego krzaki. Wjezdzamy do parku. Faktycznie, nie musimy juz placic. Dziwne, jak on to zalatwil? Wysiadamy, dalej idziemy pieszo.
Juz 17:00, zaraz sie sciemni, trzeba znalezc nocleg w jakiejs chatce. Idziemy po kamieniach, blocie, fatalny szlak. Felipe rwie do przodu jak kozica. Mnie zaczyna brakowac tchu. Chiva wysadzila nas na 2200 m npm (Pereira jest na 1300 mnpm). Mamy dojsc do Laguna del Rio Otun na wys. 4100 m npm. Wow. Coraz ciemniej. W dali majaczy chatka. Wolamy, gospodarze nie sa zbyt zachwyceni, ale w koncu wpuszczaja nas, daja agua panela (woda slodzona trzcin cukrowa, ktora bedzie nas przesladowac do konca pobytu w Kolumbii), mleko i jakis namiot (my mamy tylko spiwory, bo Felipe powiedzial ze namiot niepotzebny). Mleko stawiamy Felipe. Niech ma. Czy on w ogole ma swoja kase?
Spalbym jak zabity, gdyby nie to, ze zimno i ze w dwojce musimy spac w 3 osoby. Hmm... w koncu zasypiam. Przed oczami majacza wspaniale widoki, ktore obiecuje jutro.
Poniedzialek. Wstajemy o 6.00. Agua panela i w droge. 12 godzin drogi. Genialnie. Po 2-3 godzinach wchodzimy na ok. 2600 m npm. Zaczynam odczuwac pierwsze skutki choroby wysokosciowej, na razie lagodne, szybciej sie mecze. Felipe nadal wyrywa jak maly parowozik. Wchodzimy wyzej. Wciaz kamienie i cholerne bloto. Moje doskonale supergorskie dyskotekowe adidasy czy inne sofiksy :) sa juz w strzepach. Bloto oblepia je kompletne a nogi mam mokre w 100%. Ale na razie wciaz dosc nisko, wiec cieplo. Zaczynamy wchodzic w mgle. 2900 m. Kazdy nastepny krok staje sie powaznym przedsiewzieciem. Musze odpoczywac co 100-200 m. Godziny mijaja szybko, a kilometry leca wolno. Dzis juz nie dojdziemy na szczyt. Trzeba szukac noclegu. Spotykamy jakiegos faceta pedzacego muly. Mowi, ze mozemy sie u niego przespac. Ze to jeszcze 2h pod gore. Hmm. dla nas chyba 4h. 3100 m npm. (sa tabliczki). Mecze sie po 20-30 krokach. Odpoczynek nic nie pomaga. Aska jakos znosi to lepiej. Ja, chocbym siedzial pol godziny po wstaniu jestem tak samo zmeczony jak bylem. Kreci sie w glowie. No tak, bez przygotowania to mozna jajecznice ugotowac, a nie w gory isc. Felipe wciaz bierze do swego duzego plecaka coraz to nowsze nasze rzeczy, zeby nas odciazyc, ale mi niewiele to daje. W dodatku caly czas jara trawe i musze wachac jego dym :) Proponuje mi to ciagle, jakoby na "lepsze oddychanie" ale mam pewne watpliwosci co do skutecznosci takiej terapii... Gubimy droge we mgle i tulamy sie po bezdrozach. Ale nawet w najbardziej dziwnych miejscach, sceneriach jak z filmow Burtona, odnajdujemy mule bobki. To jedyna inteligentna forma zycia w tych stronach. Ok. 17.00 polzywi docieramy do obiecanego noclegu. Gospodarz dotarl tu przed nami, tyle ze wczesniej zdazyl spac z wlasnego konia, a potem mul go kopnal, wiec lezy zbolaly. Przyjmuje nas zona i coreczka, Luisa. Warunki spartanskie, ale ludzie bardzo mili. Buty przemoczone, rozpadaja sie. Nie ma gdzie wysuszyc skarpetek. Grypka? Zobaczymy. Ja ide spac od razu. W nocy nie moge zasnac. Serce bije mi jak oszalale, chociaz po prostu leze. Za chwile sie uspokaja, potem znow zaczyna. 3400 m npm. Ladnie, tak wysoko bylem tylko w samolocie. Wyjscie do kibla w nocy to ryzykowna operacja. Zimno, coraz zimniej, a przed kiblem wielki pies gospodarza. Na szczescie nie zwraca na mnie uwagi. Uff. Powrot do lozka. Jestem u kresu sil.. :)
Wtorek. Kompletnie niewyspany wstaje. Aska ma sie ciut lepiej ale nieduzo. Felipe jak skowronek, odgrzewa na palniku gospodarzy nasz 2dniowy ryz ktorego jakby nie ubywalo. Mowi, ze zaplacil cos gospodarzom za nocleg i ze jestesmy mu winni. OK, potem. Ruszamy do Laguny. Stad ponoc tylko 2h. No, juz wiemy przez ile trzeba to przemnozyc dla nas. Felipe chcialby dzis wrocic na dol, przenocowac w jakiejs chatce i rano zlapac pierwsza chive do miasta. My czujemy, ze nie damy rady zejsc przed zmierzchem, zwlaszcza, ze zejscie po blotnej drodze jest ciut trudniejsze niz podejscie i zlamanie jakiegos czlonka jest kwestia czasu. Felipe mowi wiec, ze pojdzie sam, a nas zostawi w jakims domku, skad nastepnego dnia zlapiemy jakiegos stopa na dol. Podobno jest tam droga. Nonono. O dziwo po ok 2,5h jakimis podejrzanymi skrotami dochodzimy do obiecanego domku. Jest ok. 12.30. Temperatura 5-6 C tylko dlatego, ze slonce grzeje jak oszalale. Niestety mgla i widoki kiepskie. Laguna podobno w dole, ale malo ja widac. Lodowcow w ogole. Nie mowiac o pumach, ale moze to dobrze :) Felipe mowi, ze zaplacil gospodarzom za nasz nocleg i ze w sumie wisimy mu 20 tys. (30 zl) Zaczyna mnie to zloscic i mowie, ze rozliczymy sie w miescie. Jest niepocieszony, ale odchodzi.
W domku malzenstwo i dwojka uroczych dzieciakow. To centrum informacyjne parku. Co miesiac zmienia sie obsada. Oni sa tu akurat w grudniu. Ogladamy kolumbijska wersje Familiady. Nazywa sie 100 Colombianos Dicen (100 Kolumbijczykow powiedzialo). Rownie wciagajace i rownie glupie jak nasza rodzima wersja ze Strashamburgerem. Chcemy sie upewnic, co do noclegu. Facet mowi, ze jemu nie robi roznicy, ale jesli przyjdzie lesniczy :)) tj. funkcjonariusz strazy parku, bedziemy musieli zaplacic za pobyt w parku. Jak, to a kasa dana Felipe? Eee.. prosze pana, on nie ma prawa brac zadnej kasy. Przyjdzie lesniczy, bedzie chcial kase. Hmmm... Widzac nasze minki facet obiecuje, ze pogada z lesniczym, jesli wpadnie. Pani domu przygotowuje nam obiadek i choc zupelnie od 2 dni nie mam apetytu, jem, bo wiem, ze musze. Oczywiscie nocleg mamy za darmo, wiec Felipe skrecal. Poprzedni nocleg tez byl za darmo, bo ludzie mieszkajacy na terenie parku nie maja prawa pobierac kasy za spanie. Co za kretacz, narasta we mnie irytacja. Zapomnialem dodac. Tutaj jest 4100 m npm. Glowa lupie mnie jak oszala. Dopiero 14:00 ale ide sie polozyc. Potem wracaja 2 bracia pana domu i ich kumpel. Wywiazuje sie rodzinna pogawedka, w ktorej nie biore udzialu, bo jestem w lozku, zbolaly. Asia mowi, ze urzekla ich nasza historia i obiecuja nam pomoc. Podobno obiecany stop na dol to jeep, ktory jezdzi co dzien z jakiejs wioski pod gorami do Manizales, miasta obok Pereiry, ale o 8 rano. I nic potem nie ma. A trzeba do niego zejsc na dol ok 12 km. Czyli wstac najwczesniej o 5.00. Wtedy temperatura wynosi ok. -4 do -6C. A ja w krotkich spodenkach. Super. Asia mowi, ze jestem troche zbolaly, a brat pana domu (Freddy) i jego kolega (Germano) od razu oferuja sie, ze moga nas podwiezc, bo maja tu motory. Okazuje sie, ze droga jest fatalna i nie dadza rady zwiezc nas na dol do tej wioski, ale mozemy sie umowic juz tam powiedzmy o 10.00 a oni zawioza nas dalej do miasta. W ten sposob nie bedziemy musieli wstawac tak wczesnie. Droga ponoc latwa, bo wciaz w dol, tyle ze sporo blota. OK, idziemy spac. A oni i tak moga jechac w dol, bo Germano prowadzi w miescie cukiernie, w ktorej pracuje tez Freddy.
Sroda. Nie chce wychodzic z cieplego spiwora. Slonce ledwo wstaje i prawie nie grzeje. Niech bedzie, wylaze. Goraca, przerazliwie slodka czarna kawa "tinto" (tylko tak tutaj pija) i jestesmy ciut ozywieni. Chlopaki wyrusza na motorach 2h po nas i spotkamy sie na dole pod jakas chatka. Okazuje sie, ze slynna droga w dol przez pierwsze 3-4 km wiedzie pod gore. Wchodzimy wiec wyzej zamiast schodzic. Na ok. 4400-4500 m npm. Nie musze mowic, jak mnie to spowalnia, chociaz nic juz nie niose (plecak z litosci wziela Asia, tak jak i poprzedniego dnia). Co 10 krokow odpoczywam. Nie panuje nad oddechem. W 2h pokonujemy ledwie polowe drogi. Za soba slysze juz silnik motorow. Probuje przyspieszac i robic dobra mine do zlej gry, ale pluca nie chca wspolpracowac :)
Motory przyblizaja sie. Na szczescie (?) chlopaki co chwila zakopuja sie w blocie. Koniec koncow co chwila wyprzedzaja nas a potem my ich. Droga zaczyna wreszccie wic sie w dol. Uff.. Ostatnie 2 km przechodzimy szybkim marszem. Tutaj tylko 3200 m npm a ja czuje sie, jakby ktos dal mi aparat tlenowy. Co za ulga. Chlopaki czekaja na nas tylko od 20 min. przy okazji czyszczac motory z ton blota i przyczepiajac atrapy oraz blotniki, ktore wczesniej im odpadly. Ja wywracam sie w bloto tylko raz, co uwazam za sukces, ale i tak o malo nie trace raz butow w blotnej kapieli o glebokosci ok. 40 cm. I tak sa do wyrzucenia.
Przed nami 49 km wyboistej drogi gruntowej. Jak sie uda, zrobimy to w 4-5 h. "Moj" motor wywraca sie w blocie tylko raz. Bez ofiar. Motor Asiny jedzie do konca bez wywrotki :) Faktycznie tluczemy sie po wybojach 6h, ale widoki sa niesamowite. W miare jak zjezdzamy 2 tys, m w dol robi sie coraz cieplej. W koncu trafiamy na prawdziwa szose.
Okazuje sie, ze za 2 km kontrola policyjna, a pasazerowie motocykli bez kaskow. Nie mozna jechac dalej. Nie wiem, skad oni wiedzieli, ze ten policjant bedzie stal za zakretem, ale faktycznie stal. "Moj" kierowca, Germano, zabiera kask naszemu drugiemu koledze i wsadza go na mnie. Przejezdzamy przez kontrole pod czujnym okiem zadnego lapowki gliniarza. Germano wysadza mnie w przydroznej knajpce i jedzie po Asie z kaskiem. Ten sam numer i jeszcze raz wraca z kaskiem po Freddy'ego (dziwne imie, ale tu popularne, zwlaszcza w kombinacji z Johnem pisanym o tak: Jhon Freddy - pisownia oryginalna; maja tu takze sporo Nancych - to zona gospodarza z gor itp., ale np. Kewinow ani Brajanow nie stwierdzilem :) Ci ludzie po prostu dwoja sie i troja, zeby nam pomoc, to niesamowite... Stawiamy im przynajmniej za to obiad, choc nie bardzo chca go przyjac.
Przed Pereira zsiadamy z motorow, tu juz za duzo policji. Lapiemy autobus do miasta a Freddy i Germano jada dalej sami. My jedziemy do Felipe, u ktorego zostala czesc naszych bagazy. Jest troche zdziwiony, ze nie chcemy mu nic zaplacic, ale zrezygnowany mamrocze tylko cos pod nosem. Przy okazji Asia konstatuje, ze zginela jej jakas bluzka i telefon, a mnie z plecaka scyzoryk. Wszystko stare i malo warte, ale juz mamy pewnosc, jaki komentarz wystawimy Felipe w internecie.
Bierzemy taksowke (sa tu tanie jak barszcz) do cukierni Germano, gdzie chlopaki w podziece za obiad oczywiscie daja nam kilka ciast na swieta. O rety, czy ten ciag przyslug nie ma konca? :)
Znajdujemy sobie tani hotelik tuz obok cukierni. Smieszne miejsce, chyba wynajmuja tez na godziny. Pokoiki malutkie, sciany nie dochodza do sufitu, cos jak scianki dzialowe, akustyka wspaniala :) Ale kosztuje rownowartosc lepszego obiadu w polskim barze mlecznym, wiec nie narzekamy. Potem wpadamy z Germano na kilka piw w lokalnym barze. Najpopularniejsze pìwo regionu to Poker (piwo zawsze sprzedaja w malych 300 ml (!) butelkach lub puszkach, na ktorych wierzchu o dziwo jest rowniez sreberko). Haslo reklamowe Donde Hay Poker, Hay Amigos. (Tam gdzie jest Poker, sa i przyjaciele) znam juz na pamiec :) Umawiamy sie na nastepny dzien (czwartek) na wyjazd do pobliskich goracych zrodel na maly relaks a wieczorem bedziemy lapac autobus do Bogoty, gdzie jedziemy na swieta do Luisa. O czym informowac bedziemy dalej niestrudzenie...
Sunday, 18 December. The end of the package tour at last. ALL BY OURSELVES,
we take a bus from Armenia to Pereira from which city we are to head for
the mountains. The bus is cheap, neat and air-conditioned. We get in, take
a cab to the address of our HC.org contact, a Felipe. After some haggling
the taxi driver takes us to a street corner where Felipe is waiting. He
looks like a small-time crook but is all smiles (Cheshire cat smile
mostly). He invites us to his place, a 3x3m room with a bathroom attached.
He talks at lengths about his travels and asks if we want to go climbing in
the Parque de los Nevados. We sure do, that´s what we are here for. Felipe
says he knows a cheap way to enter the park inofficially and he needs money
to bribe the guard. 35 thousand peso, ca PLN 55. OK, I agree, as much as
I´m surprised that he asks for money the moment he meets us. I give him the
money, he dissapears and comes back in a while. Done, he says. He asks if
we have a spare sleeping bag or a rain jacket. Funny, funny. No we don´t,
why would we. OK, he borrows a jacket from his friend and off we go to
catch a bus. He says we´re in for a 15h walk. Wow, nice one. But the sights
are to be unforgettable. Glaciers, lagoons, pumas and such likes. Muchas
fotos! Muchas! We buy food, a giant box of Chinese rice with chicken for
pennies and a bagful of buns. Sounds nice. It´s on me but who cares.
OK, we´re on the bus, so called la chiva. I´ll show you the chiva on a
photo as I forgot to mention it before. It´s a budget means of
transportation, a local curiosity. A colorful (painted in Colombian
national colors) bus with no windows and teeming with cheerful music. It
goes where no other ventures. Baggage on the roof. That´s for theory. Turns
out that the chiva that´s about to take us to he park is already
overcrowded. With not much ado, Felipe jumps up to the roof and invites us
to do the same. A little bit scared, we follow him. When the bus starts, we
cling to the railings, but it doesn´t go too fast and there´s plenty of air
around. It takes an hour and then the road turns into a ground track and
Felipe suggests that we get in inside, as there are some vacant seats now.
True, with potholes like these. I can´t believe this vehicle can overcome
bumps the size of Mount Everest. Rather than a road with holes, it´s holes
which together form a road. The climax is when two chivas pass each other
on a 3.5-4 m wide road. That´s what bushes are for. We enter the park. True,
no need to pay anymore. I wonder how he arranged that? We get off and
continue on foot.
It´s 5 p.m., about to get dark, we need to find a place to spend a night.
We walk on rocks, mud, the track is a nightmare. Felipe is pushing forward
like a flash of light. I start to gasp for breath. Chiva left us at 2200 m
above the sea level (Pereira is at 1300 m). We´re due to reach Laguna del
Rio Otun at 4100 m. Wow. It´s getting darker and darker. A hut appears on
the dim horizon. We shout, the owners don´t look too enthused, but let us
in at last and serve some agua panela (water sweetened with sugar cane that
will dog us till the end of our days in Colombia ), milk and a tent (we
only have sleeping bags as Felipe said it´s no need to carry too much
stuff). We pay for Felipe´s milk, whatever. Does he have any money of his
own at all?
I would be fast asleep but for the cold and for the fact that the 2-person
tent must accomodate the three of us, cuddled. Mmm... at last I lull myself
to sleep with spectacular views, the promise of tomorrow.
Monday. We get up at 6 a.m. Agua panela and off we go. 12 hours walk.
Splendid. After 2-3 hours we´re at 2600 m above the sea level. I start to
feel the first symptoms of the altitude sickness, not too severe at first,
I just get tired faster. Felipe keeps rushing like Roadrunner. We climb
higher and higher. Still those rocks and that goddamn mud. My great superprofessional mountain sneaks are in shreds. Covered in mud, my feet are wet to the bone. Were still pretty low so its warm. Fog starts stirring up. 2900 m asl. Every next step is a challenge. Every 100-200 I need to rest. Hours fly by, meters drag on. Were not gonna make the summit today. Time to look for a roof over our heads. We meet a mule herder. He says he can put us up and were looking at 2h climbing. Lets make it 4h for us. 3100 m asl. I get tired after every 20-30 steps. Resting is no good, even half an hour rest wouldn’t take away the fatigue. Aska somehow manages better. Vertigo is killing me. Sure, you can make a pancake without preparation but climbing is a more serious business. Felipe to lighten our load takes more and more stuff from my bag to put it in his, which as big as it is. This doesn’t help much. He is smoking pot all the time and I need to smell the fumes. He offers to share a joint with me for “improved breathing” but I fail to see the advantages of the therapy so thanks but no thanks. We lose our way in the fog and stray from the path on many occasions. But even in most creepy places, sets which Tim Burton would surely appreciate for his new movies, we find mule droppings, the only intelligent life form in these parts. At 5pm half dead we reach the promised place of accommodation. The mule herder got here before us but he´d fallen from his horse before and a mule kicked him so he´s in pain and in bed. His wife and daughter receive us. A scarcity of amenities (no electricity) but excellent people. My shoes are falling apart. No place to dry my socks. Flu? We´ll see. I go to bed at once. Can´t sleep. My heart is racing though I´m just lying there. Now it gets slower, now it starts again. 3400 m asl. The highest I´ve ever been besides a plane. Going out to take a piss at night is a risky business. Colddddd giving me shivers…. and a mean dog guarding the bathroom. Luckily, he ignores me. Off to bed. I am exhuasted.
Tuesday. I got up tired as ever. Aska is faring only a tad better. Felipe is in excellent shape, reheats our 2day rice on the stove. He says he paid the hosts for the night and we owe him. OK, later. We´re off to Laguna. From here its only 2h walking. Well now we know the multiplier which applies in our case. Felipe would like to climb back down, spend a night in some shed and catch the chiva to town first thing. We feel we cant make it before dusk and going down a muddy path can be more difficult than climbing, so breaking a limb is just a matter of time for me. Felipe says hell go alone and leave us at some house at the laguna, where we can spend the night and catch some ride (a road nearby!) to town next day. Whaddayaknow. Strangely enough, after approx. 2.5 h using some windy and creepy shortcuts we reach the laguna. It is 12:30pm. Temperature 5-6 C only because of the sun raging above. Unfortunately still foggy and cant see much. Laguna barely visible. Not to mention pumas, but that’s fine. Felipe says he paid for our night there in advance and we owe him 20 thousand total (approx. 10 bucks). Im starting to get pissed and say well settle the accounts back in town. He seems disappointed but leaves.
We meet the managers (a couple in their 30s) with two lovely kids. This is the parks information center. The staff changes every month. Accommodation? The guys says no problem but if the park ranger visits, we´ll have to pay for the entry tickets. What about the money we gave Felipe? Sir, he didn´t have the right to charge you anything… Seeing our long faces, the manager promises to talk to the ranger if he comes. The wife prepares lunch and I eat because I have to, although for two days I have entirely lost appetite. Of course the night we spend here is free and so was the night before, so Felipe lied. No one leaving in the park is allowed to charge anything. Frigging crook, Im getting more and more pissed. I forgot to say. 4100 m asl. My head is killing me. Its only 2pm but I go to bed. 2 brothers of the manager and their friend return from the mountains. Im in bed but Asia joins for a family chitchat. They offer to help. Sure, you can catch a ride to town but only once a day from some village at 8am. The road down to the village is 12 km long so its 3 hours at least, maybe more. Need to get up at 5am, when the temperature drops to minus 4 – 6 C. And Im wearing my shorts. Great. Asia says I cant make it so the manager´s brother (Freddy) and his friend (Germano) offer us a ride on their motorbikes. They can´t take us to the village down because the road is so bad they can barely make it alone on their bikes, so we have to walk the distance anyway, but we can meet down in the village the jeep rides from at say 10pm, which gives us a few more hours of sleep and saves a couple of bucks. The road is supposed to be easy though muddy. Turns out Germano has a sweets shop in town and Freddy is one of his employees.
Wednesday. I wont get out the sleeping bag. MMm.. so warm. The sun is barely up at 6:30am and very cold. OK, Im getting out. Hot, terribly sweet “tinto” café warms us up a bit. The boys will take off two hours later and we will meet them down. Unfortunately, the road down goes up for the first 3-4 km up to 4300-4400 m npm. Need I mention how this slows me down, though Im not carrying anything now? (Mercifully, Asia helped me out with that). Every 10 steps I stop to rest. 2h and we´re barely halfway down (up?). I can hear motorbikes following us. I try to speed up but my lungs won´t comply. Bikes are closing in. Fortunately (?) the boys get slowed down by the mud. They overtake us then we overtake them. Taking turns, taking turns. The road starts to go down at last. Phew.. the last 2 km were walking pretty fast. Its 3200 m asl here and I feel like Im using a breathing apparatus now. What a relief. The boys wait for us down 20 minutes, cleaning their bikes of mud and fastening bits and pieces that fell off. I fall into the mud only once, which is a success, but nearly lose my miserable shoes in a 40 cm deep mud pit. Oh well, theyre expendable anyway.
49 km of potholes on a mountain road ahead of us. If were lucky, itll be a 4-5h ride. “My” bike falls into the mud only once. No casualties. Asia´s bike makes it to the end without surprises. We take 6h to get there but the views are worth the trouble (not my trouble anyway : ). As we ride down to approx. 2k m asl its getting warmer and warmer. Then we find a real road. Phew..
Turns out 2 km later a police patrol is standing by and me and Asia have no helmets. We cant go on. I don’t know how they knew the cop would stand there, but there he did. So we stop a few hundred meters before. My driver, Germano, takes Freddys helmet and gives it to me. We pass by the greedy looking cop. Germano gets me to a roadside restaurant and takes the helmet to bring Asia here. One more commuting cycle and he brings Freddy back. Those people are bending over backwards to help us. Incredible. We buy them dinner, which is the least we can do, and they reluctantly accept.
A few km before we reach Pereira we get off, to many cops here. We catch a bus to town while Freddy and Germano ride on. We go to Felipes place to pick up the rest of our staff. He seems surprised were not refunding him his “expenses” but he gives up. Asia finds out her tshirt and mobile phone are gone, and so is my pocket knife. That stuff was old and not worth a lot, but at least now we know the feedback Felipe is receiving on HC.com.
We take a cab (dirt cheap here) to Germano´s sweets shop where the boys to thank us for the dinner give us a few cakes for Christmas. Gee… is this spree of mutual favors ever going to end? : ))
We find ourselves a cheap hotel next to the sweets shop. Funny place, they probably rent rooms for hours too. Walls between rooms are not real walls, more like partitions, not reaching the ceiling. Great audibility. But we cant complain, because they charge us 4 bucks for the night. Then we meet Germano for a few Poker beers at a local bar. I know Poker´s advertising slogan Donde Hay Poker, Hay Amigos (Where´s Poker, there´s friends) by heart now. We happily agree to meet the boys the next day (Thursday) for a trip to local thermal spa and Thursday night we will catch a bus to Bogotá where we will spend Christmas with Luis and his parents. We will keep you posted.