Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Ameryka Południowa 2006 - łosiowy debiut podróżniczy    Vamos a la playa!
Zwiń mapę
2005
31
gru

Vamos a la playa!

 
Kolumbia
Kolumbia, Santa Marta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 1139 km
 
Z checia porzucamy Bogote.Nie udalo sie jej dokladnie poznac, bo Luisowy dom to jednak daleeekie przedmiescie a jak 3 godziny dziennie trzeba przeznaczyc na dojazd, to troche zniecheca i utrudnia zwiedzanie. Zgadzam sie z Losiem, ze chaos tu niewaski ale z okna autobusu czy taksowki czasem widac bylo calkiem mile okolice, np. bylo miejsce gdzie mieszanka nowoczesnosci ze starocia byla harmonijna i mila w odbiorze jak w Bostonie. Mijalismy tez dzielnice pelne zieleni, w ktorych mieszka sie pewnie dosc przyjemnie. A czasem spoza blokow nagle wygladal ladniutki kosciol neogotycki. Oto zniwo naszych wizyt w stolycy. Najchetniej lazilismy po najstarszej czesci Bogoty, Candelaria. Przewodnik po Ameryce Pld. (poswieca Bogocie 2 strony :-)) nie raczyl o niej wspomniec, a Luis chce nas stamtad jak najszybciej odciagnac, bo to dzielnica o zlej slawie. Ale bez przesady, w koncu to dzielnica zwiedzana przez turystow wiec nie moze byc tak zle. Dziwne miejsce, znowu jedno, dwuíetrowe kamieniczki, kolorowe i dosc roznorodne ale ogolnie mocno zaniedbane i poprztykane niemozebnymi bloczydlami. Widocznie bogotanscy urbanisci wstawiac plomby uczyli sie od naszych mistrzow z lat 50-ych. Tylko ze tu ubytki w zabudowie to nie efekt bombardowan, a zwyklego zaniedbania i braku sentymentu do historii. Luis twierdzi, ze na tych uroczych starociach nikomu nie zalezy, nie ma chetnych do inwestowania w remonty, wzyscy tylko czekaja az sie toto zawali zeby mozna bylo cos nowego i wyzszego zbudowac. Teraz akurat jest tu dosc pusto i sennie, bo studenci, ktorzy zwykle temu miejscu nadaja charakteru, maja urlop od grudnia do polowy stycznia. Za rada Luisa i przewodnika, wjechalismy kolejka linowa na szczyt Monserate, skad Bogota majaczy gdzies w dole, rozmazana ale duuuuza. Z muzeow odwiedzilismy slynne muzeum zlota i muzeum Botera. O Boterze (mianownik: Botero)wczesniej nie slyszalam, ale ponoc na swiecie to jeden z najslynniejszych wpolczesnych Kolumbijczykow a na pewno najglosniejszy malarz z tego kraju. Ma bardzo swoisty styl polegajacy na pogrubianiu rzeczywistosci, do granic turpizmu. Maluje glownie portrety, w tym czesto akty, ale chyba nie na zamowienie, bo malo kto ma tyle poczucia humoru zeby za taka karykature jeszcze zaplacic :-) Facet ma tez w swoim dorobku liczne pastisze arcydziel malarstwa, zwlaszcza renesansowego (patrz np. Mona Lisa)i, co mnie najbardziej zaciekawilo, ilustracje biezacych wydarzen z zycia Kolumbii, np. wybuch samochodu pulapki, smierc narkobossa Escobara z rak policji lub slynna strzelanina gdzies tam. Na obrazie widac kule w roznych stadiach lotu, w tym rowniez wylatujace z cial, zawieszone jak w Matriksie. Podobno japonska telewizja, gdy przeprowadzala z nim wywiad, po obu jego stronach posadzila tlusciutkiego mistrza sumo wraz z towarzyszka podobnej tuszy, zdaje sie ze nawet rozebranych. Ot, japonskie poczucie humoru.
Muzeum zlota faktycznie robi wrazenie, ale nie wiem czemu spodziewalam sie zupelnie czego innego. Ubzduralam sobie ze zobacze monumentalne posagi ze zlota i jakies wielkie maski, tymczasem wyjatkowosc tych zbiorow nie na rozmiarach polega, tylko na wielkiej ilosci zgromadzonych eksponatow i na ich artystycznym wykoaniu. Wystawa jest bardzo dobrze uporzadkowana wg plemion zyjacych w poszczegolnych rejonach kraju. Ze Indianie nie mieli pieniadza, to wiadomo, nie bylo wiec monet ani typowych przedmiotow luksusowych ze zlota, czyli naczyn czy typowej bizuterii (tzn ozdob, ktorych rola jest upiekszanie i wyznaczanie bogactwa ich nosiciela). Zloto mialo dla Indian wymiar magiczny, wiec zastrzezone bylo dla sfery religijnej. Na przyklad wiec ze zlota wykonywano stroj szamana i wodza oraz rozne male wizerunki bostw albo boskich zwierzat, rowniez sluzace za czesc ubioru. Muzeum mozna zwiedzic wirtualnie pod adresem www.banrep.gov.co/museo
Zabawne jest ze w salach kinowych pokazuja dwa filmy, ale nie na temat: jeden to reklama parku Tayrona (glownie zjdecia plazy i zblizenia egzotycznych zwierzat, ktore przed turysta i tak pierzchna)oraz bardzo ciekawa relacja z prac archeologicznych z terenu .... Hondurasu i opowiec o upadku Majow. Bardzo dziwne, ze nie maja materialu o lokalnych kulturach, bo to tak jakby w Polsce puzczali filmy o Czukczach i Samojedach zamiast o Lemkach, na przyklad.
No, dobra, los mnie ruga, ze zbytnio wchodze w szczegoly i kaze sie streszczac, "bo nikt tego nie bedzie czytal". No ale zanim zapodam telegraficzny skrot dalszych wydarzen, jeszcze wspomne, ze pod Bogota jest kopalnia soli z "katedra" w srodku. Nasz przewodnik mowil, ze kopalnia jest zaprzyjazniona z Wieliczka i ich pracownicy nawzajem sie odwiedzaja w celach szkoleniowych. Katedra jest bardzo dziwa i zupelnie inna niz kopalnia krakowska. Zbudowano ja 10 lat temu jako atrakcje turystyczna w miejsce orygialnego kosciola zbudowanego przez gornikow, do ktorego juz nie wolno wchodzic bo strop sie sypie. Katedra to kilkanascie kolejnych sal z oswietlonymi grubo ciosanymi krzyzami, troche dziwne miejsce. I znowu nie oryginal. Zwiedzajac Kolumbie trzeba sie przorientowac z europejskiego trybu zwiedzania. Candelaria byla pierwsza stara rzecz, jaka zobaczylismy. Na przyklad myslalby kto, ze w Eje Cafetero, czyli na szlaku kawowym, od ktorego zaczelismy, chcac-nie chcac wizyte w Kolumbii znajdziemy stare plantacje i hacjendy. Nic takiego nie bylo w calym regionie, tylko jakies stylizowane budynki. Jak widac w Bogocie ze starociami tez nie najlepiej. W poszukiwaniu staroci postanowilismy udac sie do miasta Tunja, dawnej stolicy Kolonii. Pozegnalismy sie z Luisami i jedziemy na polnoc. Plan jest taki, zeby tego samego dnia zobaczyc jeszcze male kolonialne miasteczko po sasiedzku, wrocic do Tunjy i zlapac autobus nocny do Santa Marty, czyli na karaibska plaze. Wstaje o siodmej, pakujemy sie, jemy na sniadanie placek po wegiersku, ktory wczoraj rodzina wychwalala, ale jadla polgebkiem :-), pakujemy sie, zegnamy sie, wracamy po zapomniane rzeczy, zegnamy sie az robi sie jedenasta. Na dziki przystanek docieramy w poludnie. Nie mamy biletu, musimy lapac przejezdzajace autobusy. Zadnych tabliczek, trzeba wiedziec gdzie stanac, a ja sie upieram na zlym miejscu, gdzie zaslaniaja nas lokalne busety i nie widzac nas, mijaja nas kolejne autobusy do Tunjy. Spaliny, upal, scisk, sprawa jst beznadziejna. wreszcie udaje mi sie zhaltowac jakis autobus, wsiadamy, a tam okazuje sie ze nie ma miejsc. Tam z tylu cos znajdziecie. Z przodu jakis gosciu zabawia dzieci programem artystycznym, konkursy i zabawy, a my nie mozemy sie przepchac do przodu, zeby kazac sie wysadzic. Wreszcie po kilku kilometrach kierowca wyrzuca nas za bramkami peaje (czyli tam gdzie autobusy i samochody placa za uzywanie zwyklej drogi, ktora panstwo oddalo w uzytkowanie prywatnej firmie, bramek tych jest pelno i placi sie na kazdym kroku). Tuz za bramkami stoi radar policyjny z zakazem zatrzymywania w tle. Mozemy sobie pomachac. Az tu policjant, zagaduje do nas i mowi ze nam zatrzyma autobus. Zadowolony z towarzystwa, nie kwapi sie z lapaniem, tylko nas zagaduje o Polske, jaka mamy policje i takie tam, a czas mija i slonce grzeje. Na szczescie na nasz widok zatrzymuje sie jakis samochod, stoi i czeka, az policjant sie wygada. Okazuje sie ze jakis mlody chlopak, ktory nigdy wczesniej nie przymowal autostopowiczow, nagle poczul zryw, zeby pomoc komus w potrzebie. Mozna wiec powiedziec ze nie zlapalismy stopa, tylko stop zlapal nas. Ups, jak ja losiowi wytlumacze, ze z opowiescia nie dojechalam nawt do Tunjy!
Bardzo sympatyczny Javier upiera sie zeby zaprosic nas na lokalny obiad i pokazuje po drodze lokalne atrakcje (np. most wyzwolenia czy jakos tak - atrakcja jak w Stanach, czyli dawne pole bitwy do objechania samochodem z mikrym mostkiem w tle), wiec docieramy na miejsce o trzeciej. Po zabytkach (nareszcie!) - rezydencji kolonialnej z 16 wieku i pieknych kosciolach) oprowadza Policia Turismo. Bardzo nas bawi widok przewodnikow w pelnym umundurowaniu, lacznie z wojskowymi butami (aha, mowilismy ze mundur policji wyglada jak wojskowy?)
Czas zwiedzania scisle normowany, bo kazdy mebel ma swoja historie, a nam na widok munduru strach pana poganiac, wiec po dwoch zabytkach jest juz godzina piata. Jeszcze dodam, ze do pieknego kosciola z 16 wieku wchodzi sie przez garaz, zastawiony wielka terenowa Toyota przewodnika. Zainteresowalo nas, ze w wystroju kosciola bylo mnostwo uklonow w strone indianskiej tradycji. Misjonarze chcieli zachecic tubylcow do nowej wiary, wplatajac w nia poganskie motywy, np. ananas - symbol slonca. Co powiecie na rzezbione w drewnie pozlacane ananasy w kosciele? Jak widac mozna pogodzic doktryne z folklorem, trzeba by o tym doniesc abpowi Dziwiszowi zeby juz dal spokoj tym koledom goralskim.
Oczywiscie nie zdazylismy pojechac do malego kolonialego miasteczka (Villa de Leyva), bo juz nie bylo busow powrotnych. Nie ma sprawy, myslimy, to wczesniej wsiadziemy w autokar do Santa Marty. Okazuje sie ze kursuje tam tylko jedna firma, bo wszystko inne wyprzedane (szczyt sezonu!)i chca za jeden bilet 140 zl! Wycwaniamy sie i kupujemy bilet do duzego miasta w 1/3 drogi, tam na pewno bedzie wybor. Okazuje sie ze do owej Bucaramangi zawiezie nas buseta czyli ciasny mikrobus, w ktorym po drodze wciaz magicznie przybywa przestrzeni na nowych pasazerow (dostawiane fotele!). Scisnieni jak sledzie, bez klimy, po 6 godzinach (jest polnoc) dobijamy do B/Mangi (tak pisza na tabliczkach) a na dworcu okazuje sie ze stad tez jedzie tylko jedna firma a 2 wolne miejsca dopiero w autobusie o 9.30! Maja dostawic dodatkowa busete (w tej samej cenie, co autokar, laskawcy!) ale nie chcemy juz o tym slyszec. Rozprostowalismy kosci na karimatach w poczekalni, na szczescie straznik z wygonieniem nas wtrzymuje sie do godz. 6.50. Przeczekalismy reszte czasu na internecie szukajac gospodarzy w Rio i bezskutecznie przeczesujac dworzec w poszukiwaniu lokalnej atrakcji - prazonej mrowki "dupiastej" ("culona"). Wreszcie wsiadamy w autobus i doceniamy roznice standardow. Rozlozonych wygodnie i odurzonych klimatyzacja, zatrzymuje nas policja w celu rutynowego obszukania pasazerow plci meskiej. Korzystajac z okazji urywam sie do kibelka, w ktorym, dla odmiany, bedzie papier, woda i swiatlo (autokarowy ma niestety pewne braki) i z kabiny slysze jak cos odjezdza. po 200 metrach losiowi udaje sie przekonac kierowce, ze kogos brakuje, gdybym jechala sama, to pewnie musialabym blagac policje zeby gonila autokar.
Dojezdzamy po zmierzchu, na szczescie uzbrojeni w adres taniego hotelu podany przez mieszkajacego tam Amerykanina z klubu Couchsurfing. Wysiadamy z taksowki i wchodzimy do rudery, jakiej swiat nie widzial, w ktorej najladniejsza jest tabliczka z nazwa. Mimo ze rezerwowalismy pokoj, pan na ta noc moze nam zaofiarowac nocleg tylko we wspolnej sali. Jeszcze nikogo nie ma, ale jak sie zjawia chetni, to ich do nas dokwateruja. W pokoju scisniete obok siebie trzy syfiaste lozka, niedomykajacy sie kibel i rura w funkcji prysznica, w srodku jszcze duszniej niz na zewnatrz, mimo wielkiego filmowego wentylatora na suficie. W hallu rzeczywiscie siedza jacys gringo zadowoleni z elstremalnych doznan. Na szczescie niedaleko udaje mi sie w malym pensjonacie znalezc habitation sencilla czyli pokoj niewiele wiekszy od lozka, ktore miesci. Prysznic i kibel podobny ale oddzielnie i przynajmniej nie na widoku calej sali. Placimy 16 zlotych za calosc i idziemy przed snem na spacer po okolicy. Dopiero teraz otwieramy przwodnik na stosownej stronie i czytamy, ze "Santa Marta niegdys miala kolonialny urok"...hehe, faktycznie, klimaty cokolwiek kubanskie, ludzie siedza na progach domow i na tych samych progach prowadza swoje small biznesy gastronomiczne. W korytarzu domu, tuz pod drzwiami, babulenka uwija sie nad palnikiem, a wnuczka pomaga jej kroic pomidory na salatke. Klienta sadza sie na plastikowym krzesle przed domem, po co stol, mozna talerz polozyc na kolanach. Dziadek kasuje mnie 3 razy wiecej, niz pana z synkiem, ktorzy wlasnie placili, ale wciaz tyle, co zaplacilabym w Polsce za kebab, ktory toto odlegle przypomina. Ale plaza jest i wreszcie cieplo!

We gladly leave Bogota behind. We weren´t able to explore it thoroughly as Luis´s house is in a faaaaraway suburb
and the 3 hours´ ride per day to reach downtown and get back is both discouraging and inconvenient. I agree with the Moose that the city development is quite chaotic but from the bus or taxi window one could occassionally spot very nice neighborhoods too, for example a place where the old-new mixture was rather well-matched and pleasant to look at like the one in Boston. We also went past nice green areas where living must be a pleasure. At times, a neat neo-Gothic church would surprise us from amongst the blocks. Here is the outcome of our visits to the capital. We liked the most our strolls in the oldest part of Bogota called Candelaria. Our South America guide (as many as 2 pages devoted to Bogota :-)) ) fails to mention that major attraction and Luis wants to drag us out of there as quickly as possible because this is a "difficult" neighborhood. No sweat, though. After all it´s a touristy district so it can´t be that bad. What a strange place, again one and two-story high buildings, colorful and varied in styles but generally on the delapidated side and sandwiched in nasty concrete blocks. Apparently the Bogotan city planners looked up to our socrealist masters from the 50-ies how to fill in the blank space. But here the gaps between the buildings are not the result of bombings but of a sheer negligence and lack of sentiment for history . Luis says that noone cares about those cute antiquities, there´s a shortage of investors willing to revamp them, everybody seems to wait for it all to collapse and can be finally replaced by something newer and higher. Now, with all the students gone for December-January break, the place looks deserted and sleepy. Encouraged by both Luis and the guidebook, we took the cable car to the Monserate hill from the top of which Bogota can be barely seen down there in the mist, blury but still giant. As for museums, we visited the famous Gold Museum and Botero´s museum. I had never heard about Botero before but he is said to be known worldwide as one of the most famous Colombians and, for sure, the country´s most acclaimed artist. He has a very distinct style consisting in making the reality larger (fatter) than life, verging on turpism. He mostly paints portraits, often nude, but I don´t think they are made to order as there are not many people with enough sense of humor to pay for such a caricature :-) The guy is also known for a number of pastiche of world painting masterpieces, especially dating back to Renaissance (e.g. Mona Lisa) and, what was most striking for me, for illustrations of Colombia´s current events such as the car bomb explosion, the death of drug kingpin Escobar shot by the police or an ill-famed shootout somewhere. The painting features bullets at various stages of their trajectory, including bullets leaving the body, stranded in the air like in Matrix. We heard that the Japanese television, when interviewing him, put a sumo champion with a similarly built lady on both his sides, both naked if I remember correctly. That´s Japanese sense of humor.
The Gold Museum is impressive indeed but for some reason I expected something completely different. I put it in my head that i´d see immense gold statues and giant masks, while what is unique about the exhibits is not their size but their great quantity and artistic value. The exhibition is very well categorized by tribes living in the country´s respective regions. I don´t need to tell you that the natives used no money so there were no coins or typical luxurious gold objects such as kitchenware or jewellery (namely used to decorate its wearer and to mark his/her status). The gold had a magical dimension for the natives so it was reserved for sacred purposes. It was used for the shaman´s and leader´s outfit as well as for statuettes of small gods and devine animals also to be used as a piece of clothing. A virtual tour of the museum is available at www.banrep.gov.co/museo
It´s funny that movies they show in the two auditoriums are kinda off topic: one is a commercial for the Tayrona park (mostly beach views and close-ups on exotic animals that will flee from the tourist anyway) and a very interesting report on archeological work conducted in ....Honduras and the tale of the demise of the Mayan civilization. Strange how they don´t have a material about local cultures.
Ok, the Moose is nagging me for getting too much into details and is telling me to cut it short, "or no one will read it ". Before I present the news in the nutshell, allow me to mention that there´s a salt mine outside Bogota with a salt cathedral inside. It was built 10 years ago as a tourist attraction to replace the original church built by the miners which can no longer be entered because the ceiling is collapsing. The cathedral consists of a dozen of rooms with lighted squarish crosses, a bit weird place . And not a genuine thing, again. Visiting Colombia you need to change your European sightseeing expectations. Candelaria was the first old thing we saw. One would expect that in Eje Cafetero, the coffee trail, from which we started our Colombian trip, we can find some historic plantations and haciendas. There was nothing of this sort in all the region, just buildings made to look like historic. Seemingly the antiquities are not Bogota´s strongest point either. We decided to visit the city of Tunja to find some more oldies. We kiss Luis´s family goodbye and head north. The plan is to see a nearby colonial town on the very same day, get back to Tunja and catch a night bus to Santa Marty, that is for the Carraibean beaches. I get up at seven, we pack our stuff, eat the traditional Polish potato pancake that the family raved about but hardly ate :-), we keep packing, kiss goodbye, get back to pick up what we forgot, kiss goodbye and it´s eleven already. By midday we reach an informal bus stop. We have no ticket, we need to hail the buses that go past us. There are no signs, you need to know where to stand and I insist on waiting at the wrong spot, where local busetas hide us from the drivers and we miss a bunch of Tunja buses. Fumes, heat, crowd, all this looks hopeless until I successfully halt a bus, we get on only to learn there are no seats left. You will find somewhere back there. At the front, a guy is entertaining the kids, tongue twisters and nursery rhymes at their best, and we can´t get thru to the exit to get ourselves out. Finally, after several kilometers the driver drops us out behind the peaje (the toll plaza where buses and cars pay for using a run-of-the-mill road which the state leased to a private company, there´s a great bunch of these toll plazas and you keep paying wherever you drive). There´s a policeman standing just after the toll plaza, with a no stopping sign behind his back. We can go on and wave in vain. And then the policeman says he´s gonna hail us a bus. Glad to have some company, he is in no hurry but keeps chatting us up instead, asking about Poland, our police and suchlikes, while the time is running away and the sun is killing us. Luckily, a car stops and waits till the cop stops talking. Turns out a young guy who´s never given a ride to hitchkikers suddenly felt an urge to help us out. Technically we didn´t hitchhike then, but rather we were "hithkiked" :-). Oops, how am I to explain to the Moose that my story has not even taken me to Tunja yet!
A very nice Javier insists on buying us a local dinner and shows us the region´s attractions (e.g. the liberty bridge or sth - a US type battlefield to be visited in a car, with a smallish bridge to be seen in the background), so we don´t reach the destination until three o´clock. The tour of the historic sites (finally!) - a colonial residence from the 16th century and beautiful churches) is provided by Policia de Turismo. We can barely keep from laughing at the sight of fully uniformed guides including the military boots(by the way, did we mention that the police uniform looks like the military one?)
The visit time is strictly scheduled as all piece of furniture has its history and the grim looking uniform stops us from rusging the guy, so two historic attractions later it´s already five pm. Let me add that the entrance to a beautiful 16th century church is via a garage featuring a giant 4x4 Toyota. We found it interesting that the church decorations included a lot of native features. The missionaries clearly wanted to encourage the local people to the new faith, intertwining it with bits of pagan tradition such as a pinapple - the symbol of the sun. How do you feel about guilded carved pinappples in a church? Seems like it´s possible to reconcile the doctrine with local folklore.
Of course we had no time to go to the little colonial town (Villa de Leyva), as there were no return buses at this time. No problem, we think, we´ll catch the Santa Marta coach earlier. Turns out that only one company serves that route as all other tickets are sold out (high season! and they charge 50 bucks for that! We get smart and buy a ticket to a large city 1/3 of the way ahead, there must be a great choice from there. Turns out the ticket to Bucaramanga is for a buseta that is a crampy bus which seems tp be growing (new seats for the passangers that keep getting on !). Crowded and with no air conditioning, we reach B/Manga after 6 hrs (it´s midnight) and at the bus terminal we learn that only one company goes there and first 2 seats are available for a 9.30am bus! They plan to organize an extra buseta (same price as a coach, how generous!) but we won´t hear of it. We stretch our bones on our rollers in the waiting room, the guard is nice enough to kick us out only after 6.50. The rest of the time we wait in an Internet cafe looking for hosts in Rio and unsuccessfully looking for the local curiosity - roasted "fat-bottomed" ant ("culona"). Finally we get on the coach and appreciate the difference. We get halted by the police control to get frisked (guys only). Taking the opportunity I sneak away to the restroom which, for a change, has some paper, water and light (luxury unavailable on the coach) and I can hear sth drive away. After 200 meters, the moose eventually convinces the driver that sb is missing. If I were travelling alone, I would probably have to beg the police to chase the coach.
We arrive after sunset, luckily armed with the address of a cheap hotel provided by an Couchsurfing member, an American who lives there on a regular basis. We get off the taxi and see a run-down den. Although we made a reservation for a room, the guy in charge can only offer us a place in a dormitory. There´s noone else but us but once there are any newcomers, they´ll put them in our room. Three dirty beds crammed one against another, toilet with a door half open and a pipe to be used as a shower, the air even more dense and stuffy inside than outside, despite the big movie-like fan on the ceiling. The hall is indeed full of gringoes, glad to be experiencing extreme adventures. Gladly, I find a vacant habitation sencilla in a nearby boarding house, that is a room not much bigger that the bed it houses. The shower and the restroom are the same as back there but at least they´re not a part of a crowded room. We pay a total of 5 bucks and go for a walk. It is only then that we open the guidebook and read that "Santa Marta once had a colonial charm"...hehe, true, all this has some Cuban quality, with people sitting on the ground in the doorway and running their one-man restaurants there. In the hallway, just across the door, a granny is busily stirring the meat on a pan, while her grand daughter is cutting tomatoes. A client is offered a plastic chair in front of the house, no need for the table if you can put the plate on your knees. An old man charges me 3 times more than the guy with a kid who just paid but still it´s what i´d pay in Poland for a kebab which it somewhat resembles. Anyway. the beach is there and it´s finally hot!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (4)
DODAJ KOMENTARZ
Adam
Adam - 2011-01-05 12:52
aż się nie chce czytać...:(
 
bzmot
bzmot - 2011-01-05 13:30
Hm, czytać się nie chce ale za to chce się pisać takie zachęcające komentarze? No cóż. Może bloga czytają nie tylko malkontenci?
 
MarkPol
MarkPol - 2011-01-05 13:44
Nie tylko :) Niektórzy czytają bardzo chętnie, nie zniechęcajcie się marudami :)
 
Japonia.
Japonia. - 2016-12-29 07:13
bywam często w Kolumbii. blog opisuje rzeczywistość od transmilenium po busiki . Można jeszcze dodać że od chwili gdy kolumbijczycy wiedzieli że nie jestem gringo było 100 razy lepiej.
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4