Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Ameryka Południowa 2006 - łosiowy debiut podróżniczy    Ekwador od podszewki
Zwiń mapę
2006
02
lut

Ekwador od podszewki

 
Ekwador
Ekwador, Quilotoa
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3052 km
 
Los meski walnal w kimono, wiec przejmuje ster. Oj, znowu mamy zaleglosci, tak to jest wloczyc się po pustkowiach. Z samego rana udalismy się na dworzec autobusowy (2 minuty od hotelu), gdzie z miejsca zgarnal nas naganiacz (do Banos? Szybko, senor, autobus juz odjezdza). Upewniamy się, że to autobus ejecutivo (si, si, senior) czyli z przyzwoitym odstepem miedzy fotelami, zeby nogi zmiescic) i z WC, bo podroz trwa 6 godzin (mowia ze 5, ale zawsze trzeba z godzine dodac, bo klamia w zywe oczy). Wychodzimy na peron – za ten przywilej trzeba zaplacic cwierc dolara! A tam okazuje się ze autobus bedzie dopiero za 40 minut. 40 minut pozniej podjezdza ciasny trup oczywiscie bez kibla. Idziemy do panienki z okienka a ta się bezczelnie smieje ze za taaaka cene chcemy z kiblem i ze wcale nie mowila, ze kibel jest i ze nieladnie tak klamac. A w ogole to na tej trasie nikt kibla nie oferuje. Po odzyskaniu kasy radzimy się straznika, ktora firma jest najsolidniejsza i w nowym autobusie znajduje się i miejsce na nogi, i kibel, za ta sama cene. Nawet jest wideo – w dobry humor wprawia nas “Leprechaun IV w kosmosie” czyli horror z najnizszej polki.
Banos to malutkie miasteczko, ktorego glowna atrakcja sa gorace baseny i widok na dymiacy wulkan (miasteczko od kilkunastu lat jest w ciaglym stanie gotowosci, nawet mieszkancow raz ewakuowali, ale wrocili mimo zakazow).Dymu wulkan nie pokazal tylko ciut pary, ktora wygladala jak chmura, basen okazal się bardziej zatloczony niz wulkan blotny, wiec pozostalo nam szukac innych atrakcji. Godzine polowalismy na restauracje meksykanska polecana przez Lonely Planet – pytani sklepikarze ciagle odsylali nas pod coraz nowe adresy. Wreszcie skapitulowalismy i poszlismy do knajpki wegetarianskiej – hurra! Pierwsza Govinda, ktora nie zamienila się w hamburgerownie! Bylismy chyba jedynymi i niespodziewanymi klientami, bo bardzo mili wlasciciele nic nie mieli na stanie – obiad powstawal od zera. “Bedzie za jakies 10 minut”.
Po 20 minutach na stol wjechala zupa. Przed drugim daniem zdazylismy jeszcze pojsc na sesje zdjeciowa z wulkanem.
Wieczorem przypadkiem wpadlismy na dlugo poszukiwana restauracje Pancho Villa – zmienili adres a Lonely Planet go nie zaktualizowala. Mniam, bardzo polecamy, cala knajpke razem z uroczymi wlascicielami najchetniej zabralibysmy ze soba w dalsza droge.
Z rana wsiadamy w autobus do Latacungi (szkaradne miasto reklamujace się sloganem “una ciudad para vivir” – miasto, w ktorym dobrze zyc), skad jedzie autobus do Quilotoa. Trasa jest bardzo malownicza i prowadzi do jeziora w wulkanie. Autobus wysadza nas pod samym schroniskiem – malutkim budyneczkiem, w ktorym kryje się labirynt pokojow bez drzwi (jeden wyrasta z drugiego) – cos jak nasze mieszkanie do potegi 10-tej. W srodku oprocz nas tylko czworka gosci z Holandii i Belgii. W podrozy po Ameryce Pld sa juz od szesciu miesiecy i w Ekwadorze po raz pierwszy ich okradli. He, he, skad my to znamy. Z przyjemnoscia sluchamy opowiesci ze szlaku i notujemy cenne porady. Wreszcie trafiam na swinke morska w menu (bo poluje na nia juz od Kolumbii, a w Quito kuchnia ludzi z gor jest w pogardzie) – sprobowalam, ale od teraz juz swinki moga się przy mnie czuc bezpiecznie. Po obiedzie juz troche za
pozno na spacer do jeziora, wiec idziemy tylko popatrzec na nie z platformy widokowej. Szaro buro, wiec nie spodziewamy się zbyt wiele, dobrzez bedzie jak zobaczymy chocby zarys. Idziemy chwile pod gorke a tu nagle wyrasta przed nami wielka zielona tafla otoczona gorami – milkniemy w pol zdania. Odczekawszy chwile, az się otrzasniemy, napadaja nas maloletnie sprzedawczynie ludowych pamiatek, a niedlugo potem z odsiecza ruszaja im rodzice. Wyhaczamy dwie bardzo fajne rzeczy i przy pomocy nowo nabytych umiejetnosci negocjacyjnych prawie dwukrotnie opuszczamy cene. Rano postanawiamy obejsc wulkan dookola. Na tablicy informacyjnej pisza ze zajmie to 4-5 godzin, a poniewaz oferuja nieco szybsze przejazdzki mulem, to wietrzymy podstep – pewnie strasza leniwych turystow wysilkiem, zeby do mula zachecic. Ruszamy zwawo, a przed nami pomyka Rambo, nasz przewodnik zakontraktowany za jeden usmiech (bo kielbasy nie ma tu gdzie kupic). Po 4,5 godzinach jestesmy w polowie drogi, ledwie zywi, skalki sa coraz bardziej strome i a deszcz hula w najlepsze. Zarzadzam zejcie z gorki na pazurki do szosy, bo cokolwiek z tego wyniknie, gorzej juz nie bedzie (pionowy slalom po krzaczkach jeszcze do dzis czuje gramolac się po schodach). Na dole spotykamy dziadka, ktory pokaze droge do schroniska. Porzuca rodzine i idzie z nami. O, tam, caly czas prosto. Nie, samochodow ani koni nikt nie ma, trzeba piechota, jakies dwie godziny. Aha, to juz dziekujemy, pan wraca do swoich zajec, poradzimy sobie. Z podejrzanym usmieszkiem dziadek idzie dalej. Z daleka widzimy woz z drewnem! Hurra. Pan wciaz lezie za nami i zaczyna przebakiwac cos o napiwku za doprowadzenie do celu. Woz dopiero się zaladowuje, zaraz ruszy do lasku na dalszy zaladunek i do miasteczka wyjedzie za dwie godziny. Przyplatuje się drugi dziadek, piechur i oferuje uslugi przewodnika – tamta droga 40 minut bedzie, co ja mowie, 30. Wybieramy drwali, zwlaszcza ze ich szef mowi ze nic nam nie policzy. Ladujemy się na drewno i w droge, dzielny psiak biegnie przodem. Dojezdzamy do lasku i okazuje się ze oba dziadki pelne nadziei zabraly się razem z nami. Okazuje się ze woz zabierze nas tylko do rozjazdu skad bedzie jeszcze troche wspinaczki. Laduja to drewno i laduja, wiec ruszamy do przodu, jak skoncza to nas po drodze dogonia. Kilometr dalej w oddali widac furgonetke.
Co za fart, ze facet wlasnie wysadza Indianke z kurami. Wszedzie mu po drodze, bo to taki wiejski transporter, wiec zawiezie nas i do schroniska po plecaki, i zaraz potem na autobus. Uff! Pies nie chce się zaladowac na pake, wiec biegnie za nami, az na rozjezdzie zbacza w strone gor. W schronisku gospodyni smutno ze psiaka zostawilismy na pastwe losu, chociaz nic nie mowi. Na szczescie przybiega, caly zmoczony, doslownie 5 minut po nas.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4