Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Czasem słońce, czasem deszcz
Zwiń mapę
2011
04
sty

Czasem słońce, czasem deszcz

 
Malezja
Malezja, Tanah Rata
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3643 km
 
W poniedziałek rano syn Chin – Han – odwiózł nas zaspany na poranny autobus do Cameron Highlands, czyli Wzgórz Camerona. To jest taki pagórkowaty obszar na północ od Kuala Lumpur. Klimat jest tu dość brytyjski, chłodnawo (20-25C w dzień), często pada i jest rześko. Wszystko za sprawą wysokości – 1500 m n.p.m. Obszar pokryty jest soczyście zielonymi wzgórzami, a wkoło jest pełno plantacji, na których uprawia się rzeczy nieznoszące tradycyjnych malezyjskich upałów – np. herbatę, truskawki, róże i takie inne europejskie fanaberie. Obszar niegdyś ulubiony wśród kolonizujących kraj Anglików, teraz jest popularną wycieczkownią. Oprócz obżerania się truskawkami można tu np. chodzić na piesze wycieczki i my mamy taki zamiar.
Niestety poranne autobusy były wykupione, więc zdecydowaliśmy się jechać z przesiadką. Nie wyszło nam to na zdrowie, bo musieliśmy się przesiadać 2 razy i tyle czekać między autobusami, że równie dobrze mogliśmy poczekać na popołudniowy autobus z Penangu – dużo później byśmy nie dotarli, a mniej by było zachodu. Dojechaliśmy wieczorem i energii starczyło tylko na zalogowanie się w hostelu. Plus: niedrogo, ładnie, wifi. Minus: wifi wyłącza się o 23.30. Ughhh...
Oczywiście wpadliśmy też do lokalnego Hindusa. Mniam, mniam, mniam, jak zwykle zresztą.
Następnego dnia zamarudziliśmy na tyle, że czasu nie starczyło już na długi trek. Ale wybraliśmy się z wizytą do plantacji herbaty, jakieś 8 km od miasta. Pierwsze 2,5 wiedzie przez las i jest to las błotnisty, a ścieżka wąska i stroma, więc aż godzinę nam to zajęło. Na szczęście świeciło słońce i było miodnie. Było to podwójne szczęście (albo: szczęście w szczęściu!) bo w Malezji jest teraz sezon deszczowy (na takim Penangu np. ogólnie b. często padało a dzień pseudosłoneczny mieliśmy 1 z łaski), a w Cameronach jest deszczowo ogólnie zawsze. No więc pierwszy dzień i taki zaszczyt. Po drodze spotkaliśmy jeszcze 20cm tłustą paskudę zwaną krocionogiem. Mają ponoć do 700 nóg, nie wiem, ile miał okaz na zdjęciu. Dobrze, że nie wdepnęliśmy, bo wrogów rażą rzekomo jadem lub ew. jakimś lotnym kwasem. Bleee...
Potem szosą do plantacji. Po drodze mnóstwo herbacianych tarasów, super widoki, nacieszyć się nie mogliśmy. A na miejscu mała herbaciarnia, trochę turystów i fabryczka, którą ponoć można zwiedzać. Herbata niezbyt dobra, ponoć kiepska woda, ciasto takie sobie. Pora na zwiedzanie. Niestety, kiepski akcent przewodniczki w połączeniu z jej dziką fantazją (uparła się, żeby swoją narrację prowadzić, przekrzykując linię produkcyjną) zaowocował niezrozumieniem przez nas 80%-95% treści (Asia stała bliżej – to jej jest 80%), która i tak była pewnie podobnie miałka, jak malezyjska herbatka.
Powrotna droga była prosta, chociaż dłuższa, bo nie chcieliśmy już wracać przez las. Najpierw z górki, potem dopadł nas jakiś przemiły Hindus w ciężarówce, który koniecznie chciał nas podwieźć (nie prosiliśmy!), więc podwiózł. Zostawił w połowie drogi, na jakiejś innej plantacji, która miała jeszcze lepszy widok na tarasy i pojechał do domu obok wziąć prysznic, po czym miał zawieźć nas do hotelu. Nie chcieliśmy odmawiać, ale jak tylko nas zostawił, wzięliśmy nogi za pas. Niestety, do miasta było jeszcze 6 km. Prawie doszliśmy, ale 1 km od celu Hindus znowu nas dopadł. Był rozczarowany, że nie zaczekaliśmy, ale zabrał nas i tak. Tym razem był z żoną, która rozdawała pyszne, domowe bananowe kuleczki racuszkowe („doto“ czy jakoś tak). No i jak mogliśmy odmówić? Mam wrażenie, że rząd Malezyjski opłaca jakichś przygodnych ludzi, żeby robili nam takie przysługi i to jakiś lokalny sposób promocji turystycznej kraju. No cóż, nie będziemy odmawiać. Ale musimy być szczerzy: do Malezji warto przyjechać!
Następnego dnia wybraliśmy się na dłuższy trek – wspinaczkę na jeden z pobliskich szczytów (1840 m). Do pokonania było tylko 500 m różnicy wysokości, ale nie wiedzieliśmy, w jakiej jesteśmy formie, spasieni hinduskimi delicjami, postanowiliśmy więc wyjść rano. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo nie mogłem znaleźć kurtki. Kurtka znalazła się dopiero w jednej z okolicznych garkuchni, w której mi ją litościwie przechowano, po tym jak ją tam poprzedniego dnia zostawiłem jak ostatnia ciamajda. Koniec końców wyszliśmy przed 12. Ogólnie nie było źle, zamiast obiecanych na mapie 3 godzin, na szczyt dotarliśmy w 1,5. Problemem było to, że nie było tam specjalnie nic widać (zarośla), a pogoda radykalnie się popsuła. Skończyło się na tym, że musieliśmy te 500 m dół niemal zbiegać po błocie, śliskich korzeniach, głazach i mchu. Buty i tak zmieniły się w baseny a ciuchy – w błotniste szmatki, a i na tyłku raz czy dwa się zjechało. Jak nieboskie stworzenia uświnieni dotarliśmy do miasta i oddaliśmy rzeczy do prania – z zastrzeżeniem, że ważyć je należy po wysuszeniu :) Resztę dnia spędziliśmy wygrzewając się w pokoju przy kompie.
Następny dzień mieliśmy spędzić na plantacji truskawek, ale w końcu zamarudziliśmy w łózku. Zresztą co to za atrakcja dla Polaka truskawki? Zbierać je i jeszcze za to płacić, żeby móc je zjeść? Dziękuję, pójdę do sklepu w Polsce :) Za chwilę ładujemy się w autobus do Kuala Lumpur, zwanego tu KL. Witaj wielki świecie!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (13)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Multimedia (1)
  • rozmiar: 0,00 B  |  dodano
     
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
fylyp
fylyp - 2011-01-06 20:33
A właśnie a propos plantacji herbaty - jak(ą) się tam pija?
 
fylyp
fylyp - 2011-01-06 20:35
Tzn pomijając miałkie walory smakowe i wodę - czarna (w naszym rozumieniu), czy inna?
 
romek51
romek51 - 2011-01-07 21:03
proszę przywieźć liście herbaty to na działce posadzę
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4