Po zmroku lapiemy w Purmamarce autobus, ktory dowozi nas do miasteczka na trasie do Boliwii, Tilcar. Podobno jest wieksze wiec się jeszcze najemy i kupimy mate (wazy toto, wiec odwlekamy do ostatniej chwili). Zajezdzamy do Tilcara, ziab juz ostry, chowamy się w kafejce internetowej. My tu stuku-puku, a o jedenastej zamykaja nam ostatnia knajpe i zostajemy z jednym bochenkiem pan dulce (czyli panettone, ale za dwa zlote! czemu dopiero teraz je odkrylam!). Do granicznego miasteczka La Quiaca jedzie się tylko 3 godziny,wiec kupujemy bilet na najpozniejszy autobus (kolo 2 nad ranem)zeby tam za wczesnie nie zajechac(bedzie jeszcze zimniej niz tu!). Oczekiwanie w coraz wiekszym chlodzie (w tym godzine na zewnatrz, bo bezsensownie zamykaja stacje miedzy zmianami cieciow: nie pracuja jeden po drugim, tylko jest godzina przerwy) uprzyjemnia nam rozmowa z bardzo smiesznymi panienkami-Argentynka i Francuzka (pierwsza fajna, jaka tu spotkalismy).O drugiej zostawiamy je na posterunku (na dwie kolejne godziny, brrr, biedactwa)i wsiadamy do autobusu, w ktorym nie ma ani kibla (na stacji tez byl zamkniety)ani ogrzewania (brrrrrr). Czujemy ze oddalamy się od Argentyny i jej standardow tansportowych. Bez zenady rozwieszamy nasze mokre koszulki gdzie popadnie,zeby nie zgnily. Szczekajac zebami wysiadamy w La Quiaca, a tam stacja zamieniona w noclegownie - podloga zaslana spiacymi Boliwijczykami, trudno się miedzy nimi przecisnac. Na szczescie jakas babulka sprzedaje cieple picie z termosu, wiec z radoscia rozgrzewam się rumiankiem, nie szkodzi ze rozpuscila w nim kilo cukru, bardziej się rozgrzeje. Siadamy na plecakach i czekamy, bo granice otwieraja za godzine-dwie(mamy sprzeczne informacje) a tu przynajmniej mamy dach nad glowa. Wreszcie pan otwiera barek, przenosimy się i zasypiamy na stole, bynajmniej nieniepokojeni przez obsluge (tu nie Warszawa :-)
Postanawiamy przejsc przez granice zeby kupic bilety na pociag do Uyuni (odjezdza dopiero o 15 30 ale od rana ustawia się kolejka)a potem wrocic do Argentyny na jedzenie, ostatnie zakupy i zeby wyslac 5-kilowa paczke pamiatek. Nie wiem, czy los juz się skarzyl, ale w miastach niebedacych stolica prowincji zwykle wysyla się paczki do 2 kg, poza tym paczka zagraniczna musi przejsc przez clo (ogladaja zawartosc,po czym pieczetuja), a jak w malym miasteczku nie ma urzedu celnego to strasza ze paczka bedzie szla i szla, a moze jeszcze cos się celnikowi do lapek przyklei. Dlatego nie wyslalismy jej do tej pory, a w Salcie w dodatku poczta w weekend nie dziala(tylko w sobote do 13). STajemy w kolejce po bilety na pociag. Eureka,nie ma zwyklej kolejki jak niegdys w Santa Cruz, tylko pobiera się numerki (jak w Qmatiku)i czeka az się wyswietla na tablicy. Dostajemy numerek, naiwnie myslac ze jest ich tyle co biletow. Zbliza się nasza kolejka, a tu się okazuje ze oprocz numerow sa tez litery (nigdzie się nie wyswetlaja, czuje ze to sciema), trzeba poczekac pelne okrazenie,az nasz numerek wyswietli się jeszcze raz. Potem numerki zaczynaja skakac juz przypadkowo, troche w przod, troche w tyl,naszego wciaz niet. W pewnym momencie policjant odganiajacy ludzi, zeby nie pchali się pod okienko krzyczy,ze biletow juz nie ma. Potem nagle "rzucaja" dwanascie biletow z najtanszej klasy(niezly syf, bo nawet niezbyt schludna para lokalnych rezygnuje z obrzydzeniem), zaraz potem pojawia się troche biletow z najdrozszej klasy (ale prawie dwa razy drozsze, niz w cenniku). Anglo- i hebrajskojezyczni rzucaja się na nie w poplochu, po czym okazuje się ze kupili bilet do Oruro, zupelnie gdzie indziej. Wreszcie koncza się wszelkie bilety i przekupka proponuje nam kurs do Uyuni na pace ciezarowy, wraz z 50-oma innymi desperatami (8h). Innym razem. Los kupuje bilet autobusowy do Tupizy, miasteczka w jednej trzeciej drogi bo przewoznik zarecza, ze zlapiemy tam autobus do Uyuni. Idziemy na argentynska strone zeby wyslac paczke. Pan na poczcie kaze nam znalezc pudelko (te tutaj pocztowe to tylko do obrotu krajowego). Dokad ta paczka? Do Malomi? A gdzie to? Zabieramy mu cennik i sami znajdujemy stawke za wysylke do Polski, po czym okazuje się ze musimy jechac na clo,ktore jest kilkanascie przecznic stad. Na cle mowia ze trzeba wrocic na poczte zeby podali dokladna wage, ale juz za pozno, bo poczte zaraz zamykaja na sieste. To moze zostaniemy do wieczora, az otworza poczte? Nie, bo clo czynne do pietnastej. Trudno, bedziemy ten kram dalej wozic. Jedziemy do Tupizy. Na miejscu okazuje się ze klamstwo w zywe oczy to regularna praktyka w bolowijskiej branzy transportowej. Klniemy na czym swiat stoi- taki poczatek, ziab i kretactwo, bardzo nas zniecheca do Boliwii.Znajdujemy hotel z przewodnika (nielatwo, bo absolutnie brak tabliczek z nazwami ulic, a narzucajacy się z pomoca przechodnie nie wiadomo gdzie chca nas wyprowadzic (alesmy się podejrzliwi zrobili).Hostel to jednoczesnie agencja,ktora organizuje wycieczke po jeziorach i na salar (pustynia solna), ktora chcielismy wykupic w Uyuni. Jest to najwieksza atrakcja turystyczna Boliwii, wiec licza sobie niewasko,wiecej niz wynika z przewodnika i informacji od znajomych,ktorzy ruszyli na wycieczke z Uyuni. W dodatku na jutro nie ma w ogole grupy, a na pojutrze sa tylko dwie osoby (a cene minimalna 105 dolarow od osoby placi się przy 6 osobach, inaczej koszt rosnie). Los, rozezlony,chce jutro jechac do Uyuni i szukac wycieczki za obiecane 60 dolcow, ale znajdujemy wieczorem agencje, ktora jutro jedzie,za 100. W dodatku, mimo poznej godziny, ciagle jest dosc cieplo, wiec podnosimy nosy do gory.
Potem idziemy zaplacic za wyceczke i okazuje się, że para Szwajcarow w ostatniej chwili postanowila jechac bez towarzystwa (i zaplacic samemu za calosc, co to dla nich, wrrr) bo chca pozmieniac trase wycieczki. Ech, trudno, ale za to na pojutrze bedzie 6 osob i zaplacimy 90 - wyliczamy,ze w sumie wychodzi podobnie co w Uyuni, bo tu sa 4 dni zamiast trzech (i odwiedza się super wyspe na salarze, ktorej nie oferuja agencje z Uyuni) plus odchodzi nam transport do Uyuni, bo tam po wycieczce nas zostawiaja. Poza tym w Tupizie agencji jest duzo mniej i widac ze bardziej im zalezy na jakosci, bo wszyscy turysci jada do Uyuni, a tu trafiaja glownie ci,ktorzy biletu nie dostali:-), wiec trzeba ich zachecic,zeby zamiast jechac dalej nastepnego dnia, wykupili wycieczke tutaj. Nawet sklepu z pamiatkami tu nie ma, a to juz o czyms swiadczy. Umawiamy się wiec na srode, ubranka nam spokojnie wysychaja, a los dzisiaj jedzie na calodzienna wycieczke konna (ja po calej nocy na zimnie musze się wygrzac). I slonce bardzo temu sprzyja - wiatru brak a grzeje jak na plazy. Wszystko poza wycieczka tanie jak barszcz. Zapowiada się calkiem niezle!