Lot przebiegł spokojnie, chociaż cena biletu (fakt, niska) nie objęła nawet szklanki wody. Lotnisko okazało się nieduże i prowincjonalne, jak na miasto którego aglomeracja liczy sobie blisko 30 mln mieszkańców. Na szczęście do stacji kolejowej w centrum (jednej z sześciu głównych) można było podjechać klimatyzowanym busikiem za grosze. Stamtąd, ignorując namolnych taksiarzy, powolutku zataszczyliśmy sobie bagaże do strefy tanich hoteli na ul. Jaksa – ledwie 10 minut spacerem, jeśli wie się, gdzie iść (my mniej więcej wiedzieliśmy). Było sobotnie przedpołudnie i to chyba najlepszy moment na przywitanie Dżakarty. Miasto było relatywnie spokojne, a ruch na ulicach leniwy. I gdy ciągnąłem sobie walizeczkę w stronę hotelu, mój spokój burzyły tylko różne wredne przeszkody, przez które musiałem ją co 50-100 m przenosić – a to kawałek betonowego słupa, a to jakaś wiązka stalowych drutów, a to jakieś kamloty. Już zaczynałem psioczyć na idiotów, którzy to miasto projektowali, ale nagle mnie olśniło – chodnik jest szeroki i wygodny, więc obywatele własnym sumptem zadbali, żeby był dostępny jedynie dla pieszych, a nie dla wszechobecnych skuterków (które niewątpliwie pojawiały się na nim z chwilą zakorkowania się jezdni – aż do chwili, gdy piesi wzięli sprawy w swoje ręce; jestem pełen podziwu!)
Na ul. Jaksa wybór hoteli był niestety kiepski, a ceny – znacznie wyższe niż na Sumatrze. W naszym budżecie mieliśmy do wyboru syf z klimatyzacją lub coś porządniejszego z wiatrakiem. Słonko mocno przygrzewało – skądinąd miła odmiana po sumatrzańskim (sumaterskim? sumatorskim?) deszczu – więc zdecydowaliśmy się na tę pierwszą opcję. Bleee...
Pokój był na tyle niezachęcający, że szybko ruszyliśmy w miasto. Najbardziej oczywistym dla turysty miejscem – jeżeli już tu przyjedzie, a niewielu przyjeżdża na dłużej – jest stare miasto, tzw. Kota (dosłownie: miasto), czyli pozostałości po holenderskim ośrodku Batavia, z którego zrodziła się stolica Indonezji. Jako się już wspominało, Dżakarta jest olbrzymia, więc mimo że byliśmy w centrum, do starego miasta i portu było nadal 10 km. Dystans ten pokonaliśmy autobusem – Dżakarta kilka lat temu wdrożyła system transportu znany już z wielu miast południowoamerykańskich (w Brazylii czy Kolumbii) – sieć linii autobusowych poruszających się po specjalnych, ogrodzonych pasach. Autobusy są klimatyzowane, relatywnie wygodne, a wsiada się do nich ze specjalnych peronów. Linii w tej chwili jest bodaj 7 czy 8, a jeden bilet (za ok. 1zł) pozwala na jazdę bez limitów. Na peronach znajdują się specjalni funkcjonariusze, zwani z angielska „frontlinerami“, którzy pilnują, aby tłum nie zadeptał się przy wsiadaniu (ludzie są tu baaardzo niecierpliwi!), a także aby do autobusu nie wsiadło zbyt wielu pasażerów. Plusem tego jest to, że nigdy nie jedzie się w łamiącym żebra ścisku. Minusem – to, że w godzinach szczytu na autobus można długo czekać w peronowej kolejce, zwłaszcza że pojazdów wcale w tym okresie nie przybywa, a może nawet jest ich – nie wiedzieć czemu – mniej. Oczywiście wysiadający wypuszczani są z autobusu najpierw i innymi drzwiami, do których nie mają dostępu wsiadający. To jedyne rozwiązanie w tym mieście, inaczej nikt by z autobusu nie wysiadł (i pewnie też nikt nie wsiadł). Potem drzwiami dla wysiadających wsiada garstka uprzywilejowanych, wybranych przez frontlinera (osoby starsze, matki z oseskami, kobiety w ciąży), a dopiero potem autobus podjeżdża do tłumu oczekujących.
Autobusy są niestety ciut stare (kupione najwyraźniej z drugiej ręki), klima przy większym tłoku nie do końca wyrabia, a perony też nie zawsze działają jak trzeba (np. szklane rozsuwane drzwi, które mają się w założeniu otwierać tylko, gdy podjeżdża bus, są otwarte często na stałe, a gapie podchodzą na samą krawędź peronu), ale jak na tak biedny kraj, Transjakarta (tak nazywa się sieć), jest imponującym osiągnięciem. Oczywiście w miejscach, gdzie buspasom brakuje odgradzających krawężników, momentalnie wlewają się samochody, ale zakładam, że instalacja tych dodatkowych krawężników w niedalekiej przyszłości nie będzie ponad siły merostwa.
Na starym mieście dużo do zobaczenia nie było. Zwiedziliśmy bardzo ciekawe (ale skąpo opisane po angielsku) muzeum lalek i teatrów lalkowych, które poza eksponatami z tradycyjnego jawajskiego teatru cieni (wayang kulit), miało też lalki i maski z innych indonezyjskich form teatralnych (wayang krecil, wayang golek, wayang orang), z innych państw regionu (Kambodża, Wietnam) a nawet jakaś lalka krakuska z cepelii się znalazła. Potem obeszliśmy wzdłuż i wszerz dzielnicę staromiejsko-portową, obserwując z bliska sypiące się i gnijące poholenderskie dziedzictwo (jedyne zadbane budowle przekształcono w kompleks muzeum morskiego), w którym największą atrakcją były ganiające za nami szkolne wycieczki cykające sobie z nami fotki na każdym roku. I tak zmęczeni, ścigani chichotem ośmoklasistek i wystrzałami z ich komórek, udaliśmy się na zasłużony odpoczynek do hotelu.
Następny dzień poświęciliśmy na wizytę w parku miniatur Piękna Indonezja. Park znajduje się 20 km pod miastem i warto wydać te 20 zł na taksówkę, bo trzy przesiadki i telepanie się autobusami przez 2,5h to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Takich parków zwykle unikamy (jak np. MiniEuropa w Brukseli), bo to najczęściej żenua i obciach dla naprawdę najmniej wybrednych turystów, ale ten ma formę skansenu i jest mocno polecany. Minipark zajmuje sporą powierzchnię (3x1,5 km) i zawiera miniatury wszystkich prowincji indonezji (w liczbie 24) wraz z przykładami typowej architektury (niektóre domy są podobno żywcem przeniesione z danych miejsc; inne – zrekonstruowane współcześnie), ubiorów, utensyliów, muzyki itp. Oprócz tego jest jezioro, na którym odtworzono w miniaturze cały archipelag ze sztucznych wysepek, a także stos muzeów (łącznie z minizoo, w którym można znaleźć jadowite węże i starego, zdołowanego warana z Komodo), kolejka linowa, pociąg i inne atrakcje. Na nasze szczęście lub nieszczęście był akurat poniedziałek i większość atrakcji była zamknięta, w tym niektóre prowincje (architekturę dało się obejrzeć przez płot, ale muzea już nie). Ale gdyby była otwarta, to cały dzień i tak byłby na to za krótki, więc może jeszcze przyjdziemy.
Po powrocie do miasta spotkaliśmy się z miejscowymi znajomymi w sympatycznej knajpce na dachu jednego z centrum handlowych. Widok na całe miasto nocą był nie do pobicia. Ruch oczywiście ani trochę nie ustał przez cały czas, gdy tam siedzieliśmy (do północy), nie wiem, jak potem, bo poszliśmy spać.
Rano chcieliśmy się wybrać na jednodniową wycieczkę na wybrzeże, żeby złapać jakąś łódkę i obejrzeć pozostałości po słynnym wulkanie Krakatau, ale w taksówce na dworzec poczułem się tak kiepsko (to gardło znów buntowało się przeciw nadmiernej porcji lodu i freonu), że musieliśmy zawrócić. Do wulkanu płynie się 2 godziny rozklekotaną łódką rybacką, a w porze deszczowej morze mocno wzburzone, więc nie byłem gotów na takie przygody. Reszta dnia upłynęła leniwie na rezerwowaniu biletu na pociąg do kolejnego miasta (Yogyakarta), spacerze po okolicy i pisaniu zaległych blogów. Obejrzeliśmy też z bliska słynny monument nasional – ogromną kolumnę wystawioną przez generała Suharto w hołdzie narodowi (a naprawdę zapewne samemu sobie), na której szczycie znajduje się płomień pokryty 32kg złota. Złośliwi nazywają ten twór ostatnią erekcją Suharto. Na szczyt się nie wspięliśmy, bo było za późno i zamykali, ale monstrum faktycznie robi wrażenie – miał to być rzekomo dla Dżakarty symbol jej metropolitalności – coś na miarę wieży Eiffela czy Big Bena – i z braku laku chyba można uznać, że tym właśnie jest. W podziemiach pod kolumną jest niewielkie muzeum historii państwa.
Ogólnie Dżakarta nie jest taka zła. Bangkok bije na głowę - ulice są przestrzenniejsze, korki jednak mniej monstrualne, a komunikacja miejska ciut sprawniejsza. Nie jest to nasze ulubione miasto, ale widzicie chyba, że stolicy Tajlandii nie lubimy 16x bardziej (choć niby bogatsza i bardziej rozwinięta). I to chyba jest jakaś rekomendacja :)