Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Wulkan, który nas olał
Zwiń mapę
2011
06
lut

Wulkan, który nas olał

 
Indonezja
Indonezja, Cemorolawang
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7391 km
 
Do Probolinggo chcieliśmy udać się, bo jest tam jeden z najsłynniejszych widoków na Jawie – wulkan Bromo, którego nie całkiem wygasła kaldera wraz z kilkoma innymi szczytami (w tym najwyższym na Jawie wulkanem Semeru) tworzy zapierający dech pejzaż na malowniczym płaskowyżu wschodniej części wyspy. Autobus był naprawdę wygodny (jak na Indonezję), więc jechało się dobrze, ale jednak 10 godzin jazdy w ciągu dnia to nie jest nasze ulubione zajęcie. A dlaczego w dzień? Bo założenie jest takie, żeby dojechać w środku nocy i wejść (lub wjechać, bo i tak można!) na wulkan przed świtem, aby obserwować z niego wschód słońca. To oczywiście trochę turystyczny kicz, ale wpiszcie sobie w google images słowo: Bromo, a zobaczycie, że jednak warto. Do miasta (w którym notabene nie ma nic ciekawego) dojechaliśmy o 1 czy 2 w nocy i oczywiście – dokładnie jak piszą w przewodniku – z zaklejonymi snem oczami zostaliśmy wysadzeni pod agencją turystyczną, która zaczęła nam wciskać swój produkt. Po krótkich negocjacjach uzgodniliśmy cenę przejazdu do wioski pod wulkanem - Cemoro Lawang. Byliśmy tak zmęczeni, że zamiast iść na piechotę od wioski do wulkanu (6 km, ok. 2-3h), uzgodniliśmy, że samochód wysadzi nas 20 min. od samego punktu widokowego. Podróż po poprzebijanej dziurami górskiej drodze w starej furgonetce trwała 1,5 h (kolejny przerywany sen), po czym wysadzono nas w ciemności ze zwięzłym komentarzem: „Wulkan, tam. 20 minut. W drogę!“ Dalej musieliśmy iść już sami. No, tak naprawdę nie byliśmy sami. Wokół nas kręciła się grupka mieszkańców okolicznych wiosek prowadzących konie, którzy nieprzerwanie zachwalali swoje usługi jedynym zapewne angielskim zwrotem, jaki znali (oprócz liczb): „By horse?“ (Na koniu?) Na początku za każdym razem grzecznie dziękowaliśmy (no bo dowieźli nas cholera prawie do mety, można chociaż 20 minut się „powspinać“, zanim nogi odpadną od nieróbstwa), ale po 30-tej propozycji zaczęliśmy ich już ignorować. A cena – trzeba wiedzieć – spadała, im bliżej byliśmy szczytu. Pod samym wierzchołkiem była już absurdalnie niska, ale byliśmy twardzi.
A teraz gwóźdź programu – niestety monstrualny zawód. Wiedzieliśmy, że Bromo kilka miesięcy temu się uaktywnił (Indonezja ogólnie jest teraz bardzo wulkanicznie aktywna), ale nie mieliśmy pojęcia, co to oznacza. Na początku było fajnie: grzmoty, które w ciemności braliśmy za nadchodzącą burzę lub przelatujący samolot, były oczywiście pomrukami rozbudzonego wulkanu. Potem widać było też iskry wysypujące się z krateru (za ciemno i za daleko na zdjęcie bez statywu). Ale w miarę jak się rozjaśniało, wulkan zamiast iskier wyrzucał z siebie tylko kłęby czarniawego dymu (imponujące, trzeba przyznać), które zasłoniły nie tylko iskry, ale i większość pejzażu. Dodatkowo z uwagi na sezon deszczowy niebo i tak było zasnute chmurami, więc słońca nie zobaczyliśmy. A pył w powietrzu był taki, że aż strach aparat wyciągać, nie mówiąc o zmianie obiektywu. No i dlatego fotki nie wyglądają niestety jak z kalendarza. Ale macie dla celów poglądowych.
Po powrocie do wioski spędziliśmy tam cały dzień w sumie bezproduktywnie, bo nie było tam co robić, poza porannym targowaniem się o nocel w jednym z trzech dostępnych hoteli (drożej niż w Yogyakarcie, trzeba było ostro negocjować!!!) Nawet na zewnątrz wychodzić głupio, bo wulkan dymił jak najęty i każde wyściubienie nosa groziło mocnym opyleniem. Pył wciskał się jednak wszędzie, nawet przez szparę w drzwiach do naszego pokoju. Nie wiem nawet, czemu zamówiliśmy transport na następny dzień, zamiast wrócić od razu na niziny. W każdym razie dzień spędziliśmy nad komputerem (bez internetu oczywiście).
Następnego dnia rano po powrocie do agencji zakupiliśmy bilet autobusowy na Bali. Mieliśmy jechać w nocy, ale agent tak nas męczył i zachwalał autobus dzienny, że w końcu się ugięliśmy. No i co? No i nic, autobus zepsuł się 10 minut po wyjeździe z Probolinggo. Potem nastąpiła seria działań pozorowanych, kiedy to przez 4-5 godzin kierowca w asyście 3 czy 4 magików, których (rzekomo renomowana) firma wysłała do nas w furgonetce, udawał, że autobus naprawiają, a autobus udawał, że da się naprawiać. Kiedy jednak kolejne przynoszone tuleje, smary i płyny nie pomagały, panowie zaczęli nas zapewniać, że lada chwila podjedzie autobus zastępczy. Autobus zastępczy podjechał w końcu o 18.00 (sześć godzin po awarii!) i był to po prostu kolejny autobus tej firmy na Bali (do którego z trudem się zmieściliśmy, bo przyjechał na wpół pełny). No i skutek był taki, że do Denpasaru (stolica Bali) dojechaliśmy o najgorszej możliwej godzinie – 3.30 nad ranem. Ale o tym w następnym wpisie!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (2)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4