Jako że lecieliśmy tanią linią, to i nie wysadzili nas w Manili, tylko na lotnisku w Clark, oddalonym o jakieś półtorej godziny drogi. Akurat wybieraliśmy się na północ, więc o tyle też skróciło nam to podróż. Na lotnisku już czekały dwa ładniutkie autobusy – jeden do stolicy, drugi do Baguio, więc tym drugim z chęcią się zabraliśmy. Ale żeby nie było zbyt pięknie, autobus okazał się podpuchą – bo ledwie zajechał na dworzec w Dau, kazali nam się przesiąść do zatłoczonego rejsowego. Oczywiście dużo to nie zmieniło – a taksówka z lotniska wyniosłaby nas więcej niż nadpłata za odcinek ładnym autobusem, ale nieładnie tak robić nadzieję. Już się zdążyliśmy porozkładać na fotelach, a tu nas wypędzają na ostatni rząd jakiegoś grata. Fotele pokryte plastikową folią, więc przy każdym zakręcie człowiek podskakuje i się ześlizguje w dół – sen wykluczony. Na pocieszenie puścili na ekranie transmisję meczu bokserskiego z Las Vegas, który z hukiem wygrał Paweł „Wściekły Byk“ Wolak :) Była i inna atrakcja – pasażer z wielką czaszką wytatuowaną na łysinie. Siedział z przodu a na nas się gapiły puste oczodoły, pod którymi była idealnie wycentrowana kość nosowa i szczęka. Nie śmiałam zrobić zdjęcia, bo pewnie gangsta jaki. Mieliśmy nadzieję, że w Baguio płynnie przesiądziemy się na bus do Banaue (żeby wreszcie noc przespać w łóżku!) ale dała o sobie znać filipińska rzeczywistość transportowa: autobusów jest zawsze mniej, niż myślisz i jadą nie o tej porze, co potrzebujesz. Trudno, kupiliśmy bilet na autobus nocny i przez resztę czasu szwendaliśmy się po mieście. Całkiem przyjemne, w centrum parczek, a chodnikami przetaczają się masy ludzi, ale w zrelaksowanym tempie. Widać, że mają coś do załatwienia, ale nie ucieknie, spieszyć się nie trzeba. Na ulicach prym wiodą obiecane jeepneye, czyli autobusiki kształtem wzorowane na amerykańskich wojskowych jeepach. Ale sto razy bardziej kolorowe i o nieskończonej pojemności (każdy chętny się zmieści). Jak tylko wcisnęliśmy bagaż przewoźnikowi, pomknęłam na pieczonego prosiaka. Nie było to trudne, bo punkty z lechon liempo są na każdym kroku. Porcja składa się z grubego plastra, najpierw mięska, potem smakowicie wytopionego tłuszczyku, a na koniec aromatyczna, choć nieprzeżuwalna skórka. Czasem się załapują żebra w przekroju, więc warto poprosić o konkretny plaster z wystawy. Znakomitość po prostu – a porcja z ryżem kosztuje 4 zł z groszami. I to nie w brudnej garkuchni tylko w eleganckim wychuchanym barku, jak się okazało sieciowym (Baliwag). No i w ogóle od razu zauważyliśmy, że na Filipinach od groma mają własnych sieci z lokalnym jedzeniem. Na przykład Chowking z niezłą chińszczyzną – mają tam też typowy filipiński deserek w kolorach radioaktywnych, zwany halo-halo. Podobny w założeniu do malezyjskiego ice kacang czy indonezyjskiego es cempur ale o niebo lepsze. No i te kolory – obowiązkowy fiolet to lody z ube, słodkiego ziemniaka, który bardzo obecny jest w cukiernictwie, ale można go też zjeść grillowanego na patyku. A co do franczyz, to są one lokomotywą rozwoju gospodarczego na Filipinach – stanowią w tej chwili 15% gospodarki i rozwijają się najszybciej ze wszystkich branż. Nie tylko w gastronomiczne zresztą, również w usługi typu przedszkola, pralnie, salony fryzjerskie. Boom zaczął się od 1995 r. – od tego czasu liczba sieci wzrosła z 50 do 900 a ponad 60% to przedsięwzięcia czysto filipińskie. Franczyza nie musi się tu wiązać z dużą inwestycją – na stoisko z hot-dogami czy punkt dystrybucji wody pitnej wystarczy wyskrobać niewiele ponad 3000 zł i jedziesz. Takiej gotówki z pewnością nie brakuje OFW czyli Filipińczykom dorabiającym się na saksach i chętnym po powrocie do zakładania biznesu. Więcej przeczytać można
tutaj. . Wprost zachwyca nas poziom angielskiego na Filipinach. Ważniejsze gazety redagowane są po angielsku, są anglojęzyczne stacje radiowe, wszędzie pełno angielskich tablic – i nie jest to angielski trzecioświatowy typu „me love you long time“ tylko amerykański w najlepszym wydaniu. Zresztą już po przytoczonym artykule to widać. Oczywiście nie wszyscy mówią po angielsku, zwłaszcza na wioskach, ale jak już mówią, to czapki z głów. Jeszcze jedno, co od razu się rzuca w oczy, to wszechobecny Jezus. Nawet w kafejce internetowej na nas łypał z plakatów. Ale nie taki jak u nas, tylko idący z czasem, postępem i osiągnięciami :) widać, że tutaj mają nowatorskie podejście do ewangelizacji (sami zobaczycie na zdjęciu).