W Cebu wsiedliśmy w prom na wyspę Bohol. Limit niestety też 15 kg, a jeszcze przy kasowaniu za nadbagaż doliczają opłatę za tragarza. Do przejścia jest może kilkadziesiąt metrów, więc te 100 peso warto zaoszczędzić. Jeszcze przed startem włączyli magnetowid, a z niego najpierw poleciała kwiecista modlitwa do Ojca w niebiosach, żeby bezpiecznie nas dowiózł na miejsce, a potem "Gladiator" od połowy, hyhy. Na przystani na Boholu już czekają oferty wycieczek za 2500 peso za każdą atrakcję. Nie należy się zrażać. Wsiada się w rykszę na terminal, a tam w jeepneya, który zawiezie do Lobok. My spaliśmy w Nuts Huts, jedynym miejscu wspomnianym w przewodniku. Sympatycznie, dobre jedzenie, cena ok, ale dotrzeć tam to jest taki ból, że przy jednym-dwóch noclegach odradzam. Do ośrodka wiedzie wyboista i błotnista ścieżka w dół, ok. kilometra (nie wspomnę już jak się nią wraca). A potem jeszcze kilkaset schodów do recepcji i do chatek. W połowie drogi się załamałam i poszłam naprzód po pomoc. Znaleźli się tragarze co łaska (zmachały się chłopaki ostro), ale już w drodze powrotnej nazajutrz ich zabrakło. Jest przy głównej drodze pod Lobokiem hotel Hilltop, który z zewnątrz ładnie wygląda, ponoć po 600 za dwójkę, więc warto sprawdzić. Do Chocolate Hills, śmiesznych cyckokształtnych wzgórz, można dojechać autobusem łapanym na szosie i tak też zrobiliśmy. Ostatni powrotny jest o 17.00 i lepiej być punktualnie. Zdziwiło nas na Filipinach, że tak pilnują punktualnych odjazdów – poganiają, a czasem odjeżdżają przed czasem. Jednak to nie Ameryka Łacińska. Nazajutrz wybraliśmy się do rezerwatu tarsjuszy w Corella. Tak, wiem, że już je widzieliśmy, ale tu jest ciut inny podgatunek, a poza tym widać je w dzień. Jeepneye z Loboku są dwa: bodajże o 10.00 i 13.00 albo 14.00 (sprawdźcie) ale jeszcze trzeba tam dojechać autobusem, więc trochę to wszystko trwa (plus czekanie na jeepneya i bus z powrotem). Można dla ułatwienia wynająć mototaksi za 350 w obie strony z czekaniem. W rezerwacie puszczają super filmik, na którym tarsjusz zwinnym susem ląduje na świerszczu i pożera go w czterech kęsach – a dodam, że rozmiarowo świerszcz dla tarsjusza jest jak dla człowieka spory indyk. Tylko nie idźcie przez pomyłkę do innego miejsca z tarsjuszami – są jeszcze dwa, ale tam trzyma się je w malutkich klatkach i daje do pogłaskania turystom. Trzymane w takich warunkach często się samookaleczają i krótko żyją. Natomiast w rezerwacie widać je z odległości metra, w naturalnym otoczeniu. Leśniczy zawsze wie, gdzie je znaleźć. Tylko w deszczu jest trudniej, bo nie lubią moknąć, ale jak już się znajdą to wyglądają jak zmokłe kury. Nas deszcz dopadł w środku wizyty. Pędem pobiegliśmy z powrotem do biura, przeczekaliśmy jedną wycieczkę, która w największy deszcz się wybrała, poczekaliśmy aż wróci, przemoczona, z wkurwionymi minami i deszcz nagle ustał. Na wyposażeniu jest parasol dla przewodnika, ale dla gości juz nie, więc ich przewodnik wrócił sobie suchutki. A nasz był na tyle miły, że zabrał nas jeszcze raz, bez dodatkowej opłaty (zresztą opłata jest śmiesznie mała – 50 peso od osoby). Niestety długi obiektyw zdążył zaparować, więc część zdjęć jest z małpy. W drodze powrotnej jeszcze kilka razy nas zmoczyło, chociaż kierowca szybko nas pod wiatę ewakuował, jak tylko się napatoczyła. W Loboku zatrzymaliśmy się w sklepach z koszulkami – jest super wybór lokalnej firmy Islands Souvenirs Tu znowu ulewa się zerwała i boki zrywałam na widok gości z wielkimi parasolami, którzy przeprowadzali turystów od sklepu do sklepu. Goście ci są na wyposażeniu centrum handlowego. Obok sklepów jest ładny stary kościół, taki mroczny, masywny, robiony trochę na romański. Niestety w strugach deszczu go widzieliśmy, więc zdjęcia nie ma. Można też się wybrać w przejażdżkę tratwą restauracyjną ze słomianym dachem. Menu lokalne – wyglądało zachęcająco, a rzeka przyjemnie zielona. Nas te łódeczki wkurzały, jak pod Nuts Huts się przewijały jedna po drugiej, z muzyką na cały regulator (hihi, a miała być ucieczka od cywilizacji), ale jak się jest na łódce, to pewnie wrażenia są lepsze :)
Naprzeciwko wjazdu do Nuts Huts stoi pani z garnkami, w których kryją się pyszności. Pyszna zupa kokosowa z lokalnych warzyw kosztowała mnie 15 peso, a potrawy mięsne po 25. Porcje, jak to w takich miejscach, malutkie, ale dzięki temu można kilka rzeczy na raz spróbować. Za to na lewo od wjazdu jest mały kiosk z napojami, który okazał się też punktem karaoke, a właściwie videoke, jak na to tu mówią. Niezły klimat. Nie ma licznej widowni i kolejki do mikrofonu, tylko siadasz i śpiewasz ile chcesz. Tragarzy nie było, ale znalazł się mototaksiarz, który chciał nas z bagażami zabrać w półtoragodzinną podróż do Panglao, naszego następnego celu. Mówiłam, że nie da rady, ale bardzo miał dużo entuzjazmu. Najpierw o mało nie zszedł, wnosząc Łosia torbę nurkową po schodach. Potem przez 10 minut misternie przywiązywał bagaże z tyłu motoru. On z Łosiem mieli siedzieć na siodełku, a ja na baku, między kierowcą a kierownicą, buahaha. Pstryknęliśmy zdjęcie ilustrujące ten szalony pomysł, ale kazaliśmy się tylko do szosy zaiweźć. Nawet to się nie udało. Zabrał same bagaże, a i tak się zmordował (wertepy!), więc bez żalu odpuścił sobie dłuższą trasę. My zaś pokonaliśmy ją ostatnim autobusem do Tagbilaran 18.00) a stamtąd rykszą.