Wyprawa miala byc 3dniowa, ale w rejonie niedlugo bedzie prezydent Hugo i zamykaja na ten dzien lotnisko, wiec jeden darmowy dzien dostalismy hehe. Do Ciudad Bolivar przybyliśmy w środę z samego rana. Na dworcu wyłowił nas naganiacz z jednej z agencji, zawiózł do miasta taksówką (na nasz koszt oczywiście, bo przecież AŻ tak mu na klientach nie zależało :) i przedstawił ofertę. Ogólnie wygląda to tak, że z Ciudad Bolivar leci się do wioseczki Canaima, mieszczącej się w centrum parku narodowego w dźungli. Dróg tam nie ma, więc tylko samolot. Tego samego dnia płynie się łodzią w górę rzeki do pierwszego obozu, tam nocleg. Następnego dnia dalej łodzią do drugiego obozu niedaleko wodospadu, a stamtąd piechotą godzinkę. Potem z powrotem do obozu, nocleg i następnego dnia do Canaimy a potem lot do Ciudad Bolivar. Facet zaproponował nam to za 290 USD od łebka lub wersja tańsza 3 dni za 260 USD jeśli część drogi do Canaimy pokonamy samochodem, a polecimy dopiero z La Paragua, miasta w którym kończy się droga. Lot trwałby wtedy ½ h zamiast 60 minut. Facet gorąco polecał, jako atuty podając rzekome kopalnie diamentów, które będziemy mijać, a także trzy rodzaje roślinności, w tym 30-metrowe drzewa. Nie wątpię, że jego prowizja była na tym drugim wariancie znacznie wyższa, bo niebagatelną część ceny wycieczki Z ochotą przystaliśmy, ale nie dlatego, że zmamiły nas obiecywane kopalnie. Silniej przemówiła wizja 60USD, które zostały w kieszeni, bo i tak przerażała nas wizja wydania 10-dniowego budżetu na 2,5 dniowy tour. Facet rzekł jeszcze, że możemy po powrocie bez opłat zostać dodatkową noc, tylko jedzenie musimy kupić sami. Jak już zapłaciliśmy, okazało się, że MUSIMY zostać dodatkową noc, bo pojutrze przyjeżdża tam Chavez na spotkanie OPEC (jak pech to pech) i lotnisko będzie zamknięte. Ale za to za jedzenie również nam zapłacą, więc luz w gaciach. No więc wyruszyliśmy z lekkim bagażem do La Paragua. Poza dwoma posterunkami żandarmerii, w których tłuści wojacy zapocili nam pluchami paszporty nic się nie wydarzyło. Na MIĘDZYNARODOWYM LOTNISKU LA PARAGUA (blaszany barak, regiment znudzonych murzynów z karabinami, wyboisty pas startowy i 36C w cieniu) poczekaliśmy 1,5h na samolot, a potem wyruszyliśmy. Pilot był tłuściutki, jowialny i budził zaufanie. Samolot już mniejsze, bo miał kabinę wielkości Daewoo Matiz, a w dodatku wypełniony był zgrzewkami coli oraz mięsem, które przez ostatnie 1,5h stało na słońcu... Nie wątpiłem resztą, że mięso zostanie nam prędzej czy później zaserwowane...:( Ale lot przebiegł normalnie. Widoki były całkiem niezłe, olbrzymie rozlewiska wielkich rzek, gęste lasy, wzgórza, palmy, wodospady...
Po przybyciu dopłaciliśmy jeszcze po 4 USD od osoby za wstęp do parku narodowego i rozlokowaliśmy się w naszym hamaku. Czekała nas kolejna niespodzianka, okazało się, że dodatkowy dzień nastąpi nie po wycieczce, ale już teraz. Widać nie było dziś chętnych na wyprawę. A więc ciut się wynudziliśmy, ale nie bardzo, bo spotkaliśmy przesympatyczną parę z Warszawy, która akurat z Salto Angel wróciła. A więc nagadaliśmy się z Patrycją i Marcinem po polsku za wszystkie czasy, za całe pół roku :) (chyba ich ciut wynudziliśmy...) Następnego dnia wybraliśmy się jeszcze na lokalną plażę nad tzw. Laguną Canaimy. Wszystko jak na Karaibach, tylko woda czerwonawa (przez jakieś algi, ale widać ich nie było) i palmy na środku jeziorka stojące. Bajkowo. W tle jakieś wodospady, na brzegu czółna. Rajsko, bardzo rajsko, aż się wyjeżdżać nie chciało. Infrastruktura była tam prawie zerowa, nie licząc paru chatynek z hamakami robiących za ośrodki wczasowe i sklepu spożywczo-pamiątkarskiego (nie wiadomo, czy droższe było żarcie, czy pamiątki), ale za to super spokój, niezłe posiłki, papugi nierozłączki biegające pod stołem w poszukiwaniu okruszków i cztery złodziejskie małpy na drzewie mangowym (z tego dwie już w klatce, skazane za wyrywanie turystom aparatów), z których jedna wskoczyła mi na kolana, kiedy chciałem jej zrobić zdjęcie. Nie wątpię, że spodobał jej się półblond gringo z Europy, ale mocno mnie wystraszyła. Poza tym cud miód i orzeszki.
Wyruszyliśmy w czwartek po południu. Nasz przewodnik, 18-letni słodki chłoptaś o imieniu Hector popłynął z nami łódką na drugą stronę laguny, przeprowadził nas po skalnych półkach za dwoma sporawymi wodospadami tytułem wstępu. Było fajnie i dość mokro. Potem spotkaliśmy się z drugą grupą, której przewodnika właśnie odholowano do Ciudad Bolivar samolotem, bo ukąsił go wąż, którego nieszczęśnik próbował brutalnie wyłuskać z zarośli. Zaczęło się więc wesoło.
W naszej grupie była Brytyjka Sarah, Australijczyk Alex i Japończyk Tatsuya. Łódka, którą płynęliśmy była drewniana, miała silnik, jakieś 10 m długości i może z metr szerokości. Płynęliśmy szybko, podskakując na falach, więc w środku było kompletnie mokro. Z tej prostej przyczyny zawilgotniał nam aparat i z całej wyprawy nie mamy ani jednego własnego zdjęcia. Płyniemy wielką rzeką (tak ze 200 m w szerszych miejscach) małą łódeczką, a po bokach dżungla, palmy, dosłownie jak z Czasu Apokalipsy. Prawie czekałem na zapach napalmu, ale było popołudnie a nie poranek, więc może dlatego nic nie zaburzyło leśnej ciszy. No może poza tukanami i wielkimi czaplami, które przelatywały nad nami z hałasem. W tle za to olbrzymie tepui, bardzo majestatyczna atmosfera. No i ten zachód słońca.. Do obozu dotarliśmy niedługo przed zmrokiem. Jeszcze jakieś rozmowy, jakieś gry przed zaśnięciem. Potem rozłożyliśmy się w hamakach i kołysani do snu skrzydełkami komarzastych zasnęliśmy...
Następny dzień przywitał nas chmurami. Z jednej strony kiepsko, bo widoczność nie ta, ale z drugiej to oznaczało deszcz, a więc więcej wody w wodospadzie. Ogólnie w porze suchej Salto Angel to nędzna strużka w połowie wysokości zamieniająca się w parę. W pełni pory deszczowej natomiast wody jest aż za dużo, ale wierzchołek osnuty jest chmurami. Liczyliśmy na rozsądny kompromis... W 2 godziny łódką dotarliśmy do drugiego obozu, manewrując z małpią zręcznością między falami, wirami i ogromnymi głazami wystającymi tu i ówdzie z wody. Na miejscu po lekkim posiłku wyruszyliśmy nad wodospad. Niestety Hector nie uprzedził mnie o trudności terenu i zabrałem tylko moje brazylijskie japonki... Oczywiście zostawałem mocno z tyłu, ale jakoś szedłem. Aśka miała to samo. Ale źli na Hektora zrobiliśmy się dopiero po tym, jak drogę zaczęły nam zastępować skorpiony i 3-centymetrowe mrówki :) Widok wodospadu wynagrodził wszystkie trudy. Niestety kompromis wyglądał inaczej niż myślałem. Otóż z braku wody wodospad i tak zmieniał się w mżawkę dość wysoko nad ziemią, a w dodatku szczyt Auyantepui, z której wypływał, był zachmurzony. Zamieszczę też fotki Alexa. Wodospad ogląda się najpierw z połowy wysokości, ze skały służącej za punkt widokowy, a potem schodzi się do podnóża, w którym tworzy się mały stawik, gdzie można się wykąpać. Woda superzimna, ale doświadczenie bardzo przyjemne. Z innym przewodnikiem można też pójść tam, gdzie woda spada z wysokości niemal 1 km, czyli podejść do stóp wodospadu, ale Hector nie znał drogi, miał się dopiero uczyć. No cóż, może za rok... :) Po kąpieli wspięliśmy się raz jeszcze na punkt widokowy, bo akurat zeszły chmury i była okazja na lepsze foty. Potem wróciliśmy do obozu i przez resztę dnia opierdzielaliśmy się, tj. rżnęliśmy w karciochy z naszym sternikiem i z Hectorem :)
Następnego dnia wstaliśmy o nieludzkiej 6 rano i ruszyliśmy z powrotem do Canaimy. Tym razem płynęliśmy szybciej, więc zmokliśmy bardziej. Na miejscu czekał na nas jeszcze lunch (choć w ostatnim dniu miało być tylko śniadanie), i wiadomość, że lecimy aż do Ciudad Bolivar, zamiast do Paraguy. Była to spora wygoda i oszczędność czasu, więc ucieszyliśmy się jeszcze bardziej.
Dostaliśmy jeszcze obiadek od organizatorów (choć nie był przewidziany – drugi plusik!!) i zadowoleni wsiedliśmy do samolotu. Nasza koleżanka Sarah, gdy zobaczyła rozklekotaną awionetkę trochę zbladła, ale i tak była mocno opalona, więc wtedy jeszcze powodów do niepokoju nie widziałem. Pilot dość ładnie wystartował, a Sarah zaczęła się nerwowo rozglądać. Po ok. 5 minutach (widzieliśmy jeszcze Canaimę) pilot dostał jakiś nerwowy komunikat przez radio. Okazało się, że musimy zawrócić po kolejnego pasażera, którego rzekomo zapomnieliśmy. Sarah zbladła jeszcze bardziej i zaczęła niechybnie myśleć o potwornej perspektywie kolejnego lądowania i kolejnego startu małym rozklekotanym samolocikiem. Alex siedzący koło pilota tylko flegmatycznie się uśmiechnął (wyjaśnię może, że flegma australijska mimo niejakiego rozwodnienia nie jest wcale gorsza od brytyjskiej :) Wyjaśnię tu przy okazji sytuację naszego kolegi z Japonii. Otóż kiedy przybyliśmy z powrotem do Canaimy z Salto Angel Tatsuya widniał na tablicy odlotów z datą o dzień późniejszą od naszej. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pomyłka, ale ja sobie z niego trochę żartowałem, „To co Tatsu, zostajesz dzień dłużej w dżungli?” Tatsuya tylko przyjaźnie się uśmiechał najwyraźniej niewiele rozumiejąc (ogólnie Tatsuya znał angielski tak sobie, jego standardową odpowiedzią było „yes”, jeżeli ta odpowiedź nie pasowała do kontekstu, bo np. spytałeś się go, z jakiego regionu Japonii pochodzi, trzeba było drążyć dalej i była szansa na porozumienie, jeśli mówiło się wolno i w prosty sposób : ) Nasze zdziwienie było ogromne, gdy dowiedzieliśmy się, że Tatsuya faktycznie zostaje dzień dłużej. Po prostu starym zwyczajem, gdy pytali go przy wykupie wycieczki, czy chce zostać dłużej odpowiedział „yes”. No i tak mu zostało. Najśmieszniejsze było to, że w samolocie było miejsce, dla organizator stwierdził, że miejsce nie jest przewidziane i Tatsuya musi zostać. A więc kiedy pilot zawrócił do lądowania pomyśleliśmy, że ani chybi Tatsuya wykłócił się o swój powrót. No i zaczęło się. Kiedy pilot zawracał na pas startowy kątem oka zobaczyliśmy inny samolocik właśnie startujący z tego samego pasa. Pilot podleciał ciut dalej i w tym momencie startujący samolocik zasłoniło nam nasze własne skrzydło. Nikt z nas już go nie widział. Pilot też nie, bo zaczął się rozglądać nerwowo i lekko wychylać z kokpitu (uchylił okienko!) Lekka nerwowość ustąpiła uldze, kiedy zobaczyliśmy, że samolocik już nas minął. Dopiero potem Asia wyjawiła mi, że odbyło się to w odległości 3-4 m od nas i chyba bez czynnego udziału naszego pilota, dla którego było to sporym zaskoczeniem. Sarah zaczęła natomiast blednąć bardziej niż zwykle. Po wylądowaniu podbiegł pracownik lotniska i z ożywioną miną zaczął pertraktować szybko z pilotem. Wenezuelczyk mówiący normalnie jest nie do zrozumienia. Wenezuelczyk mówiący szybko to karabin maszynowy. Nie tylko nie da się tego zrozumieć ale nawet nie powinno się, bo można sobie zrobić kuku obrywając jakąś samotną łuską. A więc nie próbowałem, ale z kontekstu wywnioskowałem, że pasażera jednak nie będzie a my znów startujemy. Kość słoniowa na widok bladości Sarah poczerwieniałaby ze wstydu, więc oszczędzę wam szczegółów. Z odpowiednią dozą wstrząsów na wybojach „pasa” wystartowaliśmy znów, a siedzenie obok mnie cierpiało katusze przez wbijane w nie paznokcie Sarah. Gdzieś tak w połowie lotu Sarah spytała, czy widziałem wskaźnik paliwa. Odpowiedziałem, że się nie przyglądałem, ale chyba mamy dosyć. Ale wskazówka niebezpiecznie zbliżała się do E (pusty), a Sarah upierała się, że przy starcie było na FULL. Na początku zbagatelizowałem sprawę, ale faktycznie w miarę jak lecieliśmy udzieliła mi się nerwowość. Nie miałem zegarka, ale lecieliśmy już długo, a wskazówka faktycznie coraz mocniej chyliła się ku zachodowi hehe. Zacząłem więc rozglądać się, gdzie tu można by awaryjnie wylądować, ale teren był mocno pofałdowany a jak było płasko, to była to woda, olbrzymie rozlewisko Orinoko w dole… Mówię wam, to najlepszy sposób na paranoję w Wenezueli. Rzut oka na wskaźnik paliwa, rzut oka za okno itp. itp. Jak już byłem mniej więcej na poziomie nerwowości porównywalnym z 75% paniki Sary, pilot zaczął sam nerwowo spoglądać na mały kieszonkowy GPS chybotliwie ustawiony na desce rozdzielczej. Wciskał jakieś przyciski i luk na ekran! Potem znów przycisk i luk na ekran. Ale wynik go nie zadowolił, bo w końcu zdenerwowany odłożył gps do schowka i zaczął się rozglądać przez okno, jakby mówiąc: „Gdzie też my jesteśmy?” Zacząłem się niebezpiecznie zbliżać do 90% paniki Sarah (nie pomagał nam też fakt, że pilot miał ze 60 lat, wyglądał jak starsza wersja Papcia Chmiela, olbrzymią siwą szczecinę miał też i lekko trzęsły mu się ręce :), a potem do 95%, kiedy pilot zaczął przeglądac jakąś książkę o religii i życiu wiecznym (jednym okiem oczywiście wciąż pilotując). Wyglądało to tak, że trochę czytał, samolot ciut zlatywał z kursu, więc on się odrywał, nerwowo poprawiał drążek i lu znów do Nirwany. Ale moje 95% nic nie pomogło, bo Sarah nie dała się łatwo wyprzedzić – ona wznosiła się na nowe wyżyny paniki, nie znane ludzkości, miałem wrażenie, że zaraz zemdleje, wyjdzie z siebie i siądzie na wirniku. Nawet Alex z flegmatycznego rozbawienia przeszedł do flegmatycznego zaniepokojenia zmieszanego z zaciekawieniem, i zaczął flegmatycznie robić fotki wskaźnika paliwa….Asia oczywiście spała najbardziej z nas zrelaksowana ! : ) Co za kretynizm spaść z braku paliwa w kraju, który dostarcza 20% światowej ropy naftowej! Cóż, w Wenezueli nie takie numery odchodzą…
Epilog
W końcu wylądowaliśmy. Wytaczamy się z samolotu, pytam pilota: ile nam zostało paliwa. A on spokojnie: na dwie godziny więcej, widzi pan, wskaźnik jest zwichrowany. No jasne, jak mogłem nie zgadnąć…
Na lotnisku oczywiście nikt na nas nie czekał, no bo wycieczka się skończyła więc musimy dojechać do miasta sami. Ok., zostawiliśmy bagaże w naszym hostelu, w którym kupowaliśmy tour i zwiedziliśmy miasto. Okazało się całkiem fajne, z naprawdę ładnie zachowaną kolonialną zabudową. Mieli też miła turecką knajpkę z prawdziwym kebabem i falaflem! Oczywiście ciut wyszły z nich komunistyczne maniery, bo kiedy już w czwórkę zjedliśmy i Asia zamówiła małą dokładkę pani stwierdziła, że nie chce jej się rozpalać piecyka na takie maleństwo, ale cóż, w końcu „con Chávez gobernamos todos” i „se lo nota” (to już komentarz mój). Potem chcieliśmy zamówić taksówkę na dworzec autobusowy. Sarah jechała już do Caracas, a my i Alex na plażę, żeby się zrelaksować. Oczywiście po 19.00 żadnych taksówek na telefon się nie zamówi, nikomu się nie chce pracować. Można próbować szczęścia na bulwarze, ale tam niebezpiecznie. W końcu na ochotnika wyściubiłem nos z hotelu i znalazłem nam bohatersko taksówkę. Co prawda nie wszystkie bagaże weszły, ale przy otwartym bagażniku jakoś dojechaliśmy.