Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Ameryka Południowa 2006 - łosiowy debiut podróżniczy    Vamos a la playa!
Zwiń mapę
2006
10
cze

Vamos a la playa!

 
Wenezuela
Wenezuela, Choroní
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 27107 km
 
Rano dojechaliśmy z Aleksem do Valencii skąd mieliśmy dojechać do polecanego przez Sarah boskiego Chichiriviche. Wsiedliśmy do ciasnego lokalnego autobusiku. Alex wysiadł wcześniej w miejscu zwanym Tucacas. My pojechaliśmy do końca trasy. Niestety okazało się, że miejsce to zapadła dziura, plaża niezbyt ładna a jedyną atrakcją są wysepki, tzw Cayos, która faktycznie są rajskie ale nie ma na nich zupełnie NIC. Tzn. można tam nocować w namiocie, nie ma sprawy, ale żarcie musisz skombinować sam w zapasach, albo przywozić je z lądu. A łódki na ląd były drogie (100 zł w obie strony). Pomyśleliśmy więc, że miasto, w którym wysiadł Alex ma wysepki bliżej i wróciliśmy się tam autobusem. Ale i tam ceny wycieczek na Cayos były drogie, choć to tylko 10 minutowa wyprawa! Jedyną zaletą było to, że spotkaliśmy jednego gościa z pamiątkami, który sprzedał nam małpkę w stroju bejsbolisty żywo podobną do Tytusa i zrobioną z orzecha kokosowego! Poza tym polecił nam kurorcik na innej części wybrzeża, zwany Puerto Colombia, który polecał nam też Roy. Cholera, trzeba było tam jechać od razu!!!
No więc znów zamiast na plaży rozłożyliśmy się w autobusie i pojechaliśmy z powrotem do Valencii a stamtąd do Maracay, skąd mieliśmy złapać autobus do Puerto Colombia. Jeździ tam tylko jedna firma, a trasa jest trudna i wiedzie przez góry. Lokalni taksiarze chcieli nam wmówić, że musimy skorzystać z ich usług bo busu już dziś nie będzie, ale spotkaliśmy parę fajnych Kanadyjczyków z Quebeku i razem trwaliśmy w nadziei, że jednak ten bus przyjedzie. Dominic i Genevieve byli na wakacjach tylko w Wenezueli i bardzo im się podobało. Nam też, mimo upału i komuszych zwyczajów zaczęło się podobać coraz bardziej, więc czekaliśmy na autobus… Po jakiejś godzinie łaskawie przyjechał. Droga przez góry była dość emocjonująca a Kanadyjczycy nawet się ciut zestresowali, bo jechaliśmy wąziutką drogą nad przepaścią na wysokości 3 tys. m. Tzn zaczęliśmy od Maracay na poziomie morza, potem wjechaliśmy na 3 tys. i zjechaliśmy znów nad morze, ciekawe, ale innej drogi nie ma. Jechaliśmy nawet powyżej chmur, do czego byliśmy przyzwyczajeni od Kolumbii, ale jak mówiłem, Quebekijczycy (??) byli mocno podekscytowani. Mnie zrobiło się tylko ciut niedobrze od serpentyn. No i cieszyłem się, że jesteśmy w dużym autobusie z siłą przebicia, a nie w małej taksóweczce, bo kierowca serpentyn nie szanował i jechał tak szybko jak po prostej : ) Dojechaliśmy już po zmroku, cały dzień jak widać zajęło nam bezsensowne szukanie odpowiedniej plaży na wybrzeżu ale trudno, Zresztą nie mieliśmy tego żałować. Poszliśmy z Dominikiem i Gennevieve na plażę i rozbiliśmy namiot (można nocować za darmo!!!) pod palemką. Oni też mieli, ale poszli na pierwszą noc do hotelu, bo Dominik dostał jakiegoś rozstroju żołądka. Rano obudziliśmy się w strasznym upale i zamoczyliśmy się w upragnionym oceanie. Woda super, fale ogromne, zabawa na całego. A wkoło górki. Macie to fotkach, choć nie oddają piękna krajobrazu. Było naprawdę super. Ogólnie całe pozostałe 3 dni spędziliśmy pluskając się w wodzie na falach i opalając pod palmami. Raz poszliśmy jedyną szosą w stronę Maracay zwiedzić oddalone od ½ h spacerem kolonialne miasteczko Choroní (miłe, choć senne), ale gdy spoceni jak myszy wróciliśmy do naszego namiotu pomyśleliśmy, że dość już takich bezsensownych eskapad : ) Jedynym minusem namiotowania było to, że nie było prysznica poza kolektywnym prysznicem na powietrzu (oczywiście płatnym), no ale zawsze można było się wykąpać w kąpielówkach (dziewczyny miały gorzej). Plusem dużym była obecność ratownika, który nawet wyciągnął mnie raz z wody, kiedy zabrał mnie odpływ (hehehe ja to lubię się podtapiać) oraz niewielka ilość ludzi na plaży (po sezonie było, ale pogoda oczywiście bez zmian, więc nie wiem, jak oni rozróżniają sezon hehe). Co ciekawe, gringo w miasteczku właściwie nie było więc rzucaliśmy się w oczy. Co jeszcze…? Ciekawym zwyczajem było żebranie od turystów… wody, której faktycznie zużywało się sporo, a była ciut droga. Kiedy zakopałem pod namiotem butelkę w cieniu palmy ktoś mi ją za pół godziny zwyczajnie wychlał. Cóż, zbluzgałem ciut Wenezuelczyków w myśli i kupiłem drugą.
Jednego dnia popłynęliśmy też do oddalonej o 8h drogi pieszo przez góry (10 minut łódką : ) miejscowości Chuao, w której ponoć robi się najlepszą czekoladę w kraju. Chcieliśmy poobserwować cały proces produkcyjny. Facet dowiózł nas na plażę, skąd mieliśmy 1h spaceru przez las do wioski w towarzystwie pary innych gringo – z Francji. Oczywiście na miejscu nikt nie kwapił się, żeby pokazać nam proces produkcyjny, więc błąkaliśmy się od chatki do chatki. W jednej z nich pani litościwie sprzedała nam jakąś lokalną czekoladę „rękodzielną : )” ale procesu też nie uświadczyliśmy. Zniesmaczeni (choć nie czekoladą, bo była pyszna) wróciliśmy na przystań do łódki, mijając po drodze hordy ślicznych błękitnych krabów (skąd kraby w lesie????) i ciężarówkę ze złośliwie uśmiechniętym towarzyszem Ch. (na plakacie oczywiście). Po przybyciu jeszcze mała kłótnia ze sternikiem, który Francuzów chciał naciągnąć na opłacie na rejs nie wydając im reszty z dużego banknotu i udając idiotę (pomogła nasza pomoc, bo oczywiście kłócić się i straszyć policją trzeba było po hiszpańsku) i znów huzia na plażę. Tam okazało się, że Dominic już się wyleczył i Kanadyjczycy rozbili się na plaży (nie dodałem, że było tam wcześniej kilka namiotów, ale niedużo) i oczywiście udali się potem na ½ h spacer, w czasie którego ktoś im namiot rozciął (dobry drogi namiot) i obrobił (aparat, trochę kasy). Współczułem im szczerze, ale co za kretyn zostawia takie rzeczy w namiocie? W każdym razie wieczorem ukoiliśmy ich smutki w śmiesznie tanim lokalnym rumie podpatrując jakieś niezbyt urodziwe niemieckie turystki, które zrobiły sobie zieloną noc i w mroku przed nami kąpały się topless chichocząc jak pensjonarki przez megafon… : )
Następny dzień był naszym ostatnim (Dominic i Gennevieve zostawali dłużej). Kanadyjczycy zdecydowali się pozostać na plaży wychodząc z założenia, że nic ich już gorszego nie spotka, ale większość rzeczy przenosili na dzień do naszego namiotu (wygląda badziewnie, to fakt, ale w tych okolicznościach to zaleta : ) Mylili się, bo jak tylko poszliśmy na spacer ich namiot znów został otwarty i przeszukany, chociaż nic nie zginęło, bo nie miało co. Eh, niektórzy mają pecha…Tego dnia mimo świetnych umiejętności pływackich Gennevieve to ją musiano wyciągać z wody (fala ciut zdradliwa w tych okolicach).
Jakież było nasze zdziwienie gdy w knajpce na obiedzie znów natrafiliśmy na Aleksa. Był to jego ostatni dzień w Wenezueli przed wylotem na Kubę, więc chciał jeszcze zwiedzić inną plażę oprócz Cayos. Ucieszony ze spotkania towarzyszył nam w spacerze na plażę. Stwierdził, że u niego było znacznie nudniej i nie było fal, więc po Kubie na pewno tu wróci. Razem z Kanadyjczykami, Aleksem i właścicielem lokalnej knajpki osuszyliśmy trochę butelek rumu na naszą ostatnią noc. Potem jakieś 2h spania na piasku no i szybko zwinęliśmy namiot. Droga przez góry do Maracay męczyła mnie na kacu ciut mocniej niż w drugą stronę, ale jakoś wytrzymałem. Do Caracas dotarliśmy na 11.00. Samolot leciał o 16.30. Uparłem się, żeby w centrum poszukać jeszcze gadającej lalki Chaveza (a la Ken), ale nie znalazłem. Skutkiem tego było, że niemal spóźniliśmy się na samolot w szaleńczym biegu do mieszkania Roya po plecaki i potem do busu na lotnisko, a w dodatku zgubiliśmy gdzieś portfel CD z fotkami (na szczęście Roy ma kopię zapasową na swoim kompie, więc nam ją przywiezie), ale plusem było to, że zapomnieli nam naliczyć po 120 USD od osoby za zmianę daty wylotu (hehehehe chyba zawsze będę zmieniał datę w Lufthansa Argentina, bo nie mieli tam urządzeń, żeby skasować mnie kredytówką przez telefon od razu przy zmianie, a potem jakoś …. się rozeszło po kościach).
Potem już tylko lot, zepsute słuchawki, więc dla nas bez filmów … Frankfurt, tam pełno kibiców rozkrzyczane tłumy i nasza nostalgia. No i lot, kiepski angielski stewardess, sympatyczne kanapki, Warszawa i grobowy glos pilota: pogoda ładna, temperatura 17C. Plecaki przywiózł nam kurier parę godzin później, bo nie dojechały z Frankfurtu. Oczywiście brakowało peruwiańskiego Pisco. Cholerni złodzieje… nie latam już z Lufthansą….
No i ta pogoda w Polsce.. ehh… Absolutne załamanie, ale trudno, do następnej wyprawy jakoś wytrzymamy. Mamy nadzieję, że nasi czytelnicy też. Jeśli macie jakieś komentarze czy pytania, możecie je słać na adres olczyki potem malpiątko i nazwa serwera list kropka pl. Trzymajcie się i dzięki za pozytywne wiadomości od was. Fajnie, że ktoś nas czytał! Już w grudniu nowa relacja, jedziemy w te same miejsca, ale inne regiony a oprócz tego do Ameryki Środkowej i Meksyku. Będzie się działo! Tym razem 9 miesięcy!!! Planowana data wylotu w Sylwestra lub parę dni przed, do Buenos. potem stamtąd cały czas na północ. Jeśli ktoś chce się przyłączyć na część lub całość podróży, piszcie. Razem raźniej… :)
Pozdrowienia!!!
ŁOSIE
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (5)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4