Następnego dnia leniwie się spakowaliśmy, zjedliśmy ostatni (paskudny!) lunch w Sempornie i opuściliśmy Sipadan Inn (w ostatnim wpisie zapomniałem wymienić go z nazwy, a w sumie warty jest polecenia, jako jedyna rzecz w tej paskudnej mieścince). Potem wybraliśmy się w długą podróż z powrotem w stronę Kota Kinabalu. Naszym celem był rezerwat przyrody Kinabatangan położony w połowie drogi między Semporną a KK. Bazą wypadową jest wioska Sukau. Pani w firmie autobusowej powiedziała, że zostaniemy wysadzeni przy drodze prowadzącej do Sukau, a potem stamtąd już tylko 5 minut i na pewno coś będzie. Po 6 męczących godzinach w autobusie ok. 18.30 zostaliśmy wysadzeni na skrzyżowaniu dróg w... lesie (no, prawie). Było już ciemno, a latarnie zgaszone. I oczywiście okazało się, że do Sukau stamtąd jeszcze 42 km, a transportu ani widu ani słychu o tej porze. Przy pomocy życzliwych miejscowych próbowaliśmy łapać stopa, ale widocznie nasze przemęczone, niedomyte oblicza wzbudzały w nielicznych miejscowych przestrach lub obrzydzenie, bo nikt się nie zatrzymał. Nie przyniosły też próby dzwonienia do hoteli w Sukau, bo nie zapisaliśmy sobie żadnych numerów (sprytnie!)
W końcu jeden miły pan podwiózł nas do najbliższego miasta na głównej drodze (Kota Kinabatangan), gdzie znalazł się motel, knajpka i nawet internet (na laptopie właściciela hotelu :) Znaleźliśmy tam niezbędne namiary na gospodarzy świadczących usługi agroturystyczne i następnego dnia umówiliśmy się na odbiór na znanym nam już rozstaju dróg.
Facet nazywał się Bam, przybył punktualnie, odwiózł dużą grupę miejscowych turystów i zabrał nas. Na początku było bardzo miło, pogadaliśmy sobie, okazało się, że Bam jest koordynatorem miejscowych gospodarstw agroturystycznych, które działają razem jako coś w rodzaju spółdzielni z 80 łóżkami w sumie (nazywają się Balai Kito homestay). Jedyną alternatywą do tego są drogie ośrodki położone na rzece, które sprzedają warte setki lub tysiące złotych kilkudniowe pakiety pobytowe (nocleg, żarcie i wycieczki). Bam zabrał nas do własnego domu. W środku prosto, ale w miarę schludnie. 30 ringitów za osobę ze śniadaniem plus po 10 za 2 pozostałe posiłki. Czyli 100 dla pary z wyżywieniem – wcale nie tak mało na prosty pokoik w wiejskim domku z dzielonym prysznicem, ale takie tam są ceny. Wybraliśmy się za radą gospodarza na krótki spacer na obrzeżach lasu (do samego lasu turyści wstępu nie mają, poza wydzielonymi obszarami). Udało nam się zobaczyć sporo dzioborożców, ptaków z wielkimi dziobami, na które polujemy już od Tajlandii. Latało ich całkiem dużo, nawet przy samej wiosce, ale zdjęcia zrobić się nie dało.
Potem, ponieważ Bam jest też przedstawicielem miejscowych władz odpowiedzialnych za ochronę przyrody, pojechaliśmy z nim zarejestrować się w biurze rezerwatu. Zobaczyliśmy też trzy słoniki z miejscowego gatunku pygmy elephant (minisłoń?), które wbrew nazwie nie są dużo mniejsze od normalnych. Stały sobie za domkiem rezerwatu przykute łańcuchami, czekając na czarter do sąsiedniego rezerwatu (przesiedla się je, ponieważ obszar Kinabatangan jest podobno „przesłoniony“; nam, jak na ironię, żadnych słoni w naturze zobaczyć się nie udało); zdjęcia kiepskie, bo oglądaliśmy je zza winkla, tak żeby ich nie płoszyć i nie stresować.
A potem zaczęły się pierwsze kwasy. Bam sporządził nam kosztorys, w którym była m.in. opłata za podwiezienie nas do Sukau. Miało być 15 ringitów (tak zrozumieliśmy), ale on stwierdził, że będzie 15 od osoby. Na nasze protesty, że przecież i tak kogoś odwoził i normalnie wracałby pusty, a tak wraca z klientami, pozostał głuchy. Plątał się w zeznaniach i mówił, że biznes to biznes i że inni liczą drożej, aby za chwilę żachnąć się, że przecież jemu wcale nie chodzi o pieniądze, ale takie są zasady. Ale w końcu ustąpił. Nadal się uśmiechał, ale był już wkurzony, co okazało się później.
Na 16.00 mieliśmy zaplanowany nasz pierwszy rejs po rzece (100 ringitów, 2h) – bo to właśnie głównie rzeką zwiedza się rezerwat. Teoretycznie na brzegu można zobaczyć wszystko, łącznie z lampartem, sumatrańskim nosorożcem (dwurożnym), jeleniowatymi, słoniami, orangunatami i innymi cudami. Jednak w tym celu trzeba by zagłębić się w park na wielodniowym rejsie, a na to nie mieliśmy ani czasu ani pieniędzy. Liczyliśmy na małpy – malownicze nosacze, gibony i makaki, oraz na ptaki. I nie zawiedliśmy się. Mimo, że nie byliśmy sami i co kilkanaście minut mijaliśmy inną łódkę, zwierzaki dopisały. Szczególnie ciekawe były nosacze, choć wbrew zapowiedziom zachowywały się kulturalnie (oprócz oryginalnej fizys, małpy te są znane z bezceremonialnego a głośnego puszczania bąków przy rozbawionych turystach) i ulżyły sobie tylko raz. Dopisała też pogoda, co było miłe, bo ostatnie tygodnie podobno były prawie w 100% chmurzaste. Ogólnie pełne zadowolenie. Byłbym zapomniał, na samym początku był też tłusty czarny wąż w żółte prążki, wygrzewający się na gałęzi. Bleee..!
Po powrocie ja poszedłem na internet a Aśka do pokoju. Kiedy przyszła do mnie, opowiedziała, że Bamowi zebrało się na humory, zaczął ją rugać i pouczać. Najpierw za laczki, które nosiła do prysznica (brudnego!), („bo w muzułmańskim domu nie chodzi się w butach“), potem robił kąśliwe uwagi na temat jej rzekomej niechęci do dzieci (Bam ma wesołą ósemkę i niektóre się Aśce naprzykrzały, szczypiąc ją, więc je odganiała), a potem już poszedł po całości, pouczając ją, że w innej kulturze trzeba się zachować tak, żeby nikogo nie urazić, a to nie jest hotel i my mamy robić to, co oni nam każą. Uf, dobrze, że spędzimy tu tylko jedną noc. Oczywiście kiedy Asia spytała, jakie składniki pani domu wrzuciła do curry (smakowało nam!), „nic już nie pamiętała“, a dzieci, które miały pierwotnie Aśkę nauczyć plecenia torebek i mat z liści palmowych, nagle zrobiły się zbyt zmęczone szkołą (co nie przeszkodziło im oglądać przez kolejne 6h telewizji do 1 w nocy). Ogólnie zrobiło się nieprzyjemnie.
Następnego dnia wybraliśmy się na rejs poranny, który był droższy (150), bo łódka płynęła dalej. Niestety poranna mgła mocno zalegała, więc dużo nie zobaczyliśmy. Tyle co kilka makaków i dwa czy trzy ładne ptaszki. Ale również było miło, bo byliśmy na rzecz zupełnie sami.
Potem zataszczyliśmy nasze torby z domu Bama do centrum wioski (oczywiście o podwiezieniu tym razem mowy nie było) i jakaś dobra dusza za „jedyne“ 50 ringitów (!) podwiozła nas do głównej drogi, gdzie po półgodzince złapaliśmy bus do Kota Kinabalu. Gnojek ani razu się nie zatrzymał na jedzenie, więc gdy po 6h dojechaliśmy, byliśmy mocno zmarnowani (jedliśmy tylko skromne, choć smaczne, śniadanko u Bama). Zostawiliśmy torby w hotelu przy stacji autobusowej i w pojechaliśmy busikiem do centrum, gdze przez godzinę szukaliśmy polecanej przez przewodnik restauracji indyjskiej. Znaleźliśmy ją, gdy już się poddaliśmy i zmierzaliśmy w kierunku pizzerii. Jedzenie było boskie...(restauracja Choice, na jednej z głównych ulic blisko hotelu Capital). Trochę nam zajął powrót do hotelu, bo busiki już nie jeździły, a taksówek też było jak na lekarstwo (piątek wieczór). Następnego dnia lot do Kuchingu, na południowy zachód malezyjskiego Borneo, a potem już tylko KL i Europa. Ech...