Z Bariloche wzięliśmy jeszcze autko na przejażdżkę po rejonie przygranicznym czyli na górską drogę do Chile. Jesienne kolory znowu nas powaliły. Przed wyjazdem z Argentyny postanowiliśmy jeszcze wysłać do domu paczkę ze zbędnymi ciężarami. To ostatni kraj na kontynencie (poza Gujanami), którego usług pocztowych nie wypróbowaliśmy, więc nas korciło. Dowiedzieliśmy się co i jak, wynaleźliśmy odpowiednie pudło i w dzień planowanego wyjazdu stawiamy się na poczcie. Chcę wypełnić druczek nadania, ale boludo w okienku nie współpracuje. Że co? Jaki znowu papierek? Okazuje, że aby wysłać paczkę z Argentyny (tzn. wyłącznie z miasta będącego stolicą prowincji) trzeba iść na cło. A cło (piętro wyżej) pracuje równo sześć godzin w tygodniu! Po dwie w poniedziałek, środę i piątek. Ale eksperyment jak i całkiem niska cena kuszą, więc zostajemy jeszcze jedną noc w Bariloche. Dalej zmierzamy do chilijskiego Pucona. Na dworcu namówili nas, żeby jechać na północ, przez San Martin de los Andes, że niby widokowa trasa i krócej się jedzie, niż przez Osorno. W San Martín wyszło, że autobus do Pucon mają jeden dziennie o szóstej rano, więc utknęliśmy tam na kolejny dzień. Stopa nam się złapać nie udało, bo po południu mało kto do granicy jedzie. A jeżeli już to w Juninie, godzinę wczesniej. a nie w San Martin. Więc totalna dezinformacja. Ale plus był taki, że widzieliśmy wulkan Lanín, przy samej granicy, a i San Martín warto było zobaczyć, bo o niebo przyjemniejsze od szpanerskiego Bariloche. Pucon przywitał nas super pogodą, nie jak w zeszłym roku – 4 dni deszczu i zero widoku na wulkan Villarica. Wypadki potoczyły się szybko: tuż po przyjeździe zapisaliśmy się na wulkan. Najtańsza agencja (Backpacker) była akurat przy naszym hotelu (Victor), więc nie musieliśmy się błąkać zaspani po mieście. A nasza agencja wyruszała o piątej rano. Do świtu ze dwie godziny, ale oczywiście, półprzytomni, nie skojarzyliśmy faktów i latarki zostawiliśmy w domu, a agencja nic nam nie dała. W efekcie przez pierwszą godzinę potykaliśmy się o własne nogi, aż zaczęło świtać. Podejście zupełnie proste, tylko monotonne, bo przewodnicy wolne tempo narzucili. Wreszcie zaczyna się lodowiec i odtąd pniemy się w rakach – tu już zaczyna się radocha. Jeszcze ostatni odcinek po sypkich kawałkach wystygłej lawy i po pięciu godzinach (z wieloma przerwami na przekąskę) docieramy na szczyt krateru. Bardzo lekka trasa, prawie dla każdego. W tym roku wulkan się uspokoił i nie widać lawy, tylko siarkowe dymy się unoszą. Obeszliśmy sobie krater, a stąd pikna panoramka jezior i wulkanów. Droga w dół dużo krótsza, bo przez kawałek można zjechać na śniegu. Wszystkie agencje o to pytaliśmy, ale słyszeliśmy wiele wykrętów, a to że śniegu nie ma, a to że za dużo lodu. Ale nasza jak zjazd obiecała, tak się wywiązała. Następnego dnia Łoś zaliczył rafting (dużo wody, adrenaliny nie aż tyle), a potem z Bartkiem i jego polskimi znajomymi wylądowaliśmy w cieplicach. I tak pozaliczaliśmy typowe atrakcje Puconu.