Wracamy na chwilę do Georgetown porozglądać się za regionalnym jedzeniem i pamiątkami. Ministerstwo turystyki próbuje promować Georgetown jako cel turystyki kulinarnej, ale restauracji jest zaledwie kilka, a większość wygląda niezobowiązująco. Przeważnie działają na zasadzie bufetu – tzn. gotują wszystko hurtowo i można zamówić tylko to, co jeszcze nie zostało zjedzone. Tak działa np. bar German’s, który polecamy. Z pamiątkami jest gorzej, bo jest dosłownie jeden sklep – nic nas w nim nie ujęło – a poza tym gostki na ulicy sprzedają jakieś makabryczne rzeźby – jakby ludzi w drewnie zaklętych i z tego drewna próbujących się wydostać, brr. Najlepsza pamiątka z Gujany to jednak 15-letni rum Dorado, przez kilka kolejnych lat ogłaszany najlepszym rumem świata. Ale, ale...znaleźliśmy go dopiero w sklepie wolnocłowym. Sklep taki poza lotniskiem jest w centrum na Camp Street. Jest jednak mała zmyła. Na fasadzie napisane wołami DUTY FREE SHOP, wchodzisz, a tam jakaś smażalnia kurczaka. Błąd, do sklepu wejście jest z boku budynku, po schodkach. Schodki z kolei prowadzą do...pralni, ale idźcie dalej, a dojdziecie do drzwi z karteczką „sklep wyłącznie dla akredytowanych dyplomatów”, w którym bez przeszkód dokonacie zakupów :-). Co prawda proszą o paszport, ale pieczątek wjazdowych nie sprawdzają. No, czas się zbierać z Gujany. Do Wenezueli dostać się można bezpośrednio tylko morzem, w przewodniku mamy podaną dosłownie jedną łódkę, która z jakiejś wioski wypływa. Takie to patykiem na wodzie pisane, cholera wie, czy nadal aktualne. Jedziemy więc przez Brazylię. Samolotem do Lethem boimy się lecieć, bo na lotnisku na pewno będzie kontrola paszportów. Jedziemy więc busem, tym razem przestronniejszym niż grat jadący do Mahdii. Jest też większy autobus, ale nam go odradzają, bo na błotach sobie gorzej radzi. Naszego minibusa obsługuje firma o nazwie „Lodziarnia Brazylijska” (Brazylian Ice Cream Parlor) – nawet nas to nie dziwi, mimo, że lodów wcale nie mają :-). Musimy się stawić wcześniej w biurze, żeby szef oblukał, czy nasz bagaż się zmieści. Szef daje błogosławieństwo, po czym o 19.00 wracamy do biura i ładujemy się do busa. A tu niespodzianka – kurs zaczyna się od wizyty w ...Biurze Imigracyjnym! Gwałtu rety! Najpierw załatwiani są Brazylijczycy, którzy przekroczyli dozwolony pobyt – płacą grzecznie karę i załatwione, a my tymczasem staramy się przybrać spokojny wyraz twarzy i sklecić wiarygodną historię, że z Gujany Francuskiej do Surinamu przejechaliśmy dżunglą, a na granicy Surinam – Gujana nie było nikogo z pieczątką. Robi się zamieszanie, urzędnicy zaczynają pokrzykiwać, to na nas, to na siebie, gdzieś wydzwaniają. Próbuję podsunąć złote rozwiązanie: „proszę pana, powiedziano nam, że jak granica jest nieczynna, to możemy pieczątkę wjazdową załatwić u was, ZAPŁACIĆ KARĘ i już”. Facet na to, że muszą nas aresztować i do Surinamu deportować, „Pani pójdzie na zewnątrz do samochodu, tam Pani wszystko wyjaśnią”. A w samochodzie siedzi ...szefowa firmy autobusowej i dobija targu z szefem urzędu, że puszczą nas wolno za ...5000 dolarów gujańskich (Równowartość 25 USD) :-) Ale takowych już nie mamy, więc łykają banknot 20USD. Tyle tylko, że skreślają nas z listy pasażerów, więc przy kontroli policyjnej będziemy na widoku i znowu trzeba będzie smarować. Ewentualnie będzie źle jak trafimy na służbistę, który od łapówki woli awans. Wyjścia nie ma, jedziemy dalej. Chwilę grozy przeżywamy w Linden. Kierowca musi tam przejechać przez posterunek policyjny, więc zostawia nas w szczerym polu i pośpiesznie tłumaczy, gdzie nas odbierze. Wysiadamy bez bagażu, zdani na uczciwość kierowcy. Czekamy 15 minut, nic. Wreszcie podjeżdża i robi nam awanturę, że czekamy w złym miejscu. Ach, na jakie stresy mnie narażacie, musicie mi coś ekstra odpalić, za chwilę po namyśle już podaje konkretną kwotę, że niby będzie łapówki załatwiać. Chcąc - nie chcąc się zgadzamy, ale kasę do ręki damy mu dopiero w Lethem. Całą noc jedziemy po błotach, a właściwie po jednej wielkiej kałuży. Jedziemy w karawanie z dwoma innymi busami, co się przydaje w kłopotach na drodze. Raz bowiem trafiamy na zwalone drzewo, które gostki unieszkodliwiają maczetami. Trochę to trwa, ale im się udaje. Raz z kolei naszemu kolesiowi udaje się zagrzebać – po 40 minutach dwa pozostałe busy dają radę nas wyciągnąć jakimiś pasami. Nad ranem zaczynają się posterunki policyjne, ale na szczęście leje jak z cebra. Mundurowym nie chce się nosa wychylać, więc kierowca zanosi listę pasażerów na posterunek i na tym kontrola się kończy. Przed Lethem zatrzymuje nam taksówkę, która zawozi nas na most przyjaźni. Pograniczników gujańskich niet, przed nami wielki most, po którego drugiej stronie już Brazylia. Przygotowujemy sobie historyjkę, tłumaczącą brak wszystkich kolejnych pieczątek (ostatnią mamy wjazdową z Gujany Fr.). Cholera, może to jakieś międzynarodowe zasady, że bez ciągłości pieczątek kraj do siebie wpuścić nie może? To co? Do Gujany Francuskiej nas odeślą? Nasze wątpliwości rozwiewa szeroki uśmiech brazylijskiego pogranicznika. To gdzie państwu podstemplować? Jak tu nie kochać Brazylii?