Z Bonfim w Brazylii szybko łapiemy transport do Boa Vista, punktu przesiadkowego do Wenezueli. Tam niestety jesteśmy zmuszeni nocować, bo nie ma już autobusu do Santa Elena. Na dworcu spotykamy Ewę i Marcina, którzy poruszają się w przeciwnym kierunku. Podróżują ze swoim kilkumiesięcznym synkiem – dosłownie – na plecach. Przed kilkoma dniami weszli na Roraimę – będącą również naszym celem – nie tylko ze swoim małym skarbem, ale również z całym jedzeniem, sprzętem do gotowania, sprzętem kempingowym itp. Jednym słowem, bez tragarzy, czyli sposobem na twardziela. Czapki z głów. Następnego dnia lądujemy na granicy. Z oszczędności wysiadamy w Brazylii i zasuwamy przez granicę piechotą. Przy posterunku wenezuelskim już pierwsze zgrzyty, bo choć placówka nowoczesna i panowie chętnie skanują nasze bagaże rentgenem, to dostępu do swojego WC takim dywersantom jak mi odmawiają. Aśka oczywiście poszła bez problemu po stronie brazylijskiej... Mój pęcherz dobitnie puka się w czoło: „gdzie ty się pchasz, baranie?” No cóż, celu podróży nie zmieniam, więc muszą wystarczyć krzaki. Następnie czekamy godzinę na taksówkę, która mogłaby zabrać nas do samego miasta (7 km). Nieliczne samochody, które przejeżdżają są pełne, a jeśli nawet nie są, to zwyczajnie nas ignorują. Mamy nawet ofertę podwiezienia na pace od jednego gościa z pikapem, ale nie wiadomo, kiedy ruszymy. W końcu Aśka zatrzymuje jedną taksówkę, niemalże rzucając się na maskę. Prosimy o kurs do centrum. Facet wysadza nas bez słowa pod jakimś urzędem, w którym akurat ma biznes. Pytamy o hotele, agencje turystyczne. Leniwie pokazuje brudną ręką, że „tooo gdzieżeś taaaam”. Widać, że robi nam dużą przysługę i że wykańcza go to ponad miarę. To jak autostop, tylko płatny, cieszymy się naiwnie. Witamy w Wenezueli.
Santa Elena okazuje się dziurą zabitą dechami, gdzie nikomu na niczym nie zależy, a już na pewno nie na turystach, których prawie tu nie ma – o dziwo. Z trudem znajdujemy dwie malutkie agencje, które obiecują zabrać nas na Roraimę już następnego dnia. Wybieramy jedną z nich – w opcji light, czyli niesiemy tylko swój śpiwór i materac, a wszystko inne niosą tragarze, łącznie z namiotami. Umawiamy się też na zwyczajową pogadankę. Właściciel agencji, Roberto, rozciąga swój briefing na niemal dwie godziny, z czego połowa to zachwalanie zalet wycieczki (Po co? Przecież już zapłaciliśmy...) a druga to jakieś beznadziejny bełkot o kosmicznej energii góry i UFO, w które Roberto wierzy bezkrytycznie. Zmęczeni jeszcze przed wspinaczką udajemy się na spoczynek. Następnego dnia wyjeżdżamy trzęsącym się dżipem napakowanym do granic możliwości: oprócz nas jest jeszcze jeden Francuz, trójka rozgadanych Dunek i para Hiszpanów koło czterdziestki. Nasz przewodnik, Roger, Indianin z plemienia Pemón, które monopolizuje dostęp do góry, wydaje się w miarę sympatyczny. Jest jeszcze kilku tragarzy i asystent/tragarz/pomocnik kucharza – Martin.
Jeszcze tylko kilka słów o Roraimie – Roraima to płaskowyż leżący na granicy Wenezueli, Gujany i Brazylii, taka wielka góra stołowa wyrastająca z równiny zwanej Gran Sabana. Takich gór jest w rejonie jeszcze kilkadziesiąt. Roraima jest najwyższą z nich – ma ponad 2800 m wysokości – i najbardziej turystycznie wyeksploatowaną. Krajobrazy na górze tworzone przez wyżłobione erozją skały są podobno niemal księżycowe. W dodatku z uwagi na względna izolację szczytu Roraimy od otaczającej go Gran Sabany na górze zachowało się wiele gatunków roślin, które występują tylko tam. Podobno „Zaginiony Świat” Artura Conan-Doyle’a zainspirowany jest wspomnieniami pułkownika Percy’ego, przyjaciela autora, który był jednym z pierwszych zdobywców Roraimy. Aha, w języku Indian Pemón podobno Roraima znaczy „wielkie zielono-niebieskie (coś)”. Jednak w porze deszczowej, czyli niestety właśnie teraz, góra wygląda bardziej jak „wielkie szaro-szare (coś)”.
Docieramy do małej wioski, Paraitepui, skąd zaczyna się marsz. Pierwszego dnia marsz wiedzie przez odsłoniętą pagórkowatą sawannę bez kawałka cienia, więc cieszymy się jak dzieci, że niebo zachmurzone i słońce nie wali w twarz. Kończymy spacer w 3 zamiast 4 godziny – dziś było łatwo. Na miejscu rozbijamy obóz wśród wielu innych namiotów. Stąd widać już Roraimę w całej okazałości, niestety spowitą w większości chmurami. Roger gotuje pierwszy posiłek, a potem udajemy się na spoczynek, bo następnego dnia ruszamy o świcie. Spać nie dają nam bezlitosne gryzące muszki puri-puri, które odprowadzają na Roraimę wszystkich podróżników, a także wędrująca równolegle grupa z Wenezueli, zachowująca się jak na dyskotece. W dodatku okazuje się, że materac Aśki jest dziurawy. Następnego dnia na szczęście część rozpieszczonych korpulentnych Wenezuelczyków wykrusza się i kulejąc wraca z przewodnikiem do Paraitepui – reszta nie jest już tak hałaśliwa. Tego dnia przekraczamy przy pomocy przewodników dwa rwące potoki – Rio Tek i Rio Kukenán. Zgodnie z sugestią Rogera po kamieniach na dnie stąpamy bez butów, ale w skarpetkach. Co ciekawe – to naprawdę działa i poślizgu nie ma prawie w ogóle. Dziś jest jakby goręcej, duża część drogi prowadzi pod górę, a teren jest miejscami podmokły (Aśka w swych sandałach tonie co jakiś czas w błocie, klnąc szpetnie na Rogera, który idzie sobie z przodu i ani mu w głowie pokazywanie suchej drogi). Ducha przygody zabija w nas dodatkowo kilka wywrotek na śliskim zboczu (pora deszczowa!), więc dziś z kolei zamiast przewidzianych 4 godzin trasę robimy w 5. Kompletnie przemoczeni docieramy do obozu. Na szczęście wychodzi trochę słońca i ciutkę schniemy, a mnie udaje się załatać materac Asi na tyle, że starcza na jakieś 2-3 godziny snu bez dodmuchiwania – dziur jest po prostu za dużo (to pamiątka z gujańskiej dżungli). Do tego puri puri wciąż mordują. Po posiłku znużeni udajemy się na zasłużony odpoczynek. Trzeci dzień ma być najtrudniejszy. Czeka nas 900-metrowa wspinaczka po stromym zboczu góry, na szczęście w dużej mierze ocienionym. Zaczyna się wpinaczka. Odpoczywamy co 200 m, nabieramy wodę, jemy jakiegoś batonika i ruszamy dalej. Wejście nie jest takie złe, ale zejście musi być tu straszne, myślę sobie. Spotykamy po drodze parę Polaków, którzy ciut ironicznie pytają, czy robimy opcję all-inclusive „bo oni to sami wszystko niosą” (oczywiście). Ci są bez dziecka, ale za to dziewczyna podobno „świeżo po operacji nogi, więc i tak nieźle”. Po drodze jeszcze mały wodospad, pod którym musimy przejść, więc zawijamy siebie i plecaki w warstwy ortalionu i do boju. Po 3,5 h stoimy dumni i bladzi na szczycie, gdzie wita nas piękna, słoneczna pogoda. Krajobraz jest, zgodnie z zapowiedziami, księżycowy, pełno szarych skał w dziwnych kształtach, a między nimi małe fragmenty piasku i błota, z których wystają zadziwiająco liczne roślinki. W robieniu zdjęć przeszkadza Roger, który popędza nas do obozu. Dopóki jest sucho, po skałach chodzi się bardzo dobrze. Po kolejnych 30 minutach docieramy do „hotelu” – hotelami nazywane są tu przez agencje nawisy skalne, pod którymi można rozbić obóz. Nasz nazywa się San Francisco, ale to tylko jeden z kilkunastu przybytków dostępnych na szczycie. Roger gotuje lunch, a potem ruszamy na mały spacer. Droga między skałami jest miejscami błotnista i niektórzy cudem unikają zamoczenia butów. Pogoda się pogarsza, zaczyna siąpić i schodzi mgła. Docieramy do krawędzi góry, skąd ponoć rozciąga się widok na sąsiednią górę – Kukenán. Niestety, widać tylko mleczną pustkę. Ciut zawiedzeni wracamy do obozu, co nie jest już takie proste, bo wody przybyło, skały robią się superśliskie, a błoto coraz głębsze. Kolejny dzień również spędzamy na szczycie. Mamy do wyboru albo całodzienną wyprawę na drugi koniec Roraimy, żeby dotrzeć do potrójnej granicy (Wenezuela, Brazylia, Gujana), albo dwie krótsze wycieczki – przed i po lunchu. Z uwagi na marność pogody wybieramy opcję nr 2. Przed lunchem wybieramy się na spacer krajoznawczy podziwiając różne formacje skalne i docierając do oczek wodnych zwanych „jacuzzi”, których w porze suchej często kąpią się turyści (dla nas było zdecydowanie za zimno). Niestety prawie cały czas – z przerwami – pada i do obozu docieramy kompletnie przemoczeni, łącznie z butami. Niestety klimat bardzo przeszkadza w pozytywnym odbiorze wycieczki. W tej sytuacji po lunchu my i Hiszpanie decydujemy się pomóc Martinowi w przygotowaniu kolacji i zostać w obozie, podczas gdy reszta grupy idzie na kolejny spacer we mgle. Następny dzień jest najdłuższy, bo czeka nas zejście do obozu, do którego dotarliśmy dnia nr 1, a więc trasa podwójna, tyle że w dół. Ten dzień można podsumować kilkoma słowami – holokaust dla naszych kolan – 1600 m w dół po często grząskim, śliskim i sypkim terenie. Gdy po 7 godzinach marszu docieramy do obozu Rio Tek, nogi pod nami same się składają. Ostatni ciepły posiłek i niespokojny sen przerywany skargami skatowanych mięśni – ten dzień był zdecydowanie najgorszy. Ostatni dzień jest teoretycznie łatwy, ale nasze błagające o litość nogi nie mają już tego wigoru, który towarzyszył nam pierwszego dnia, więc wleczemy się niemiłosiernie i potykamy o własne kończyny. W Paraitepui jeszcze tylko mała kontrola bagażu pod kątem kryształów, których na górze pełno, ale których nie wiedzieć czemu nie można stamtąd zabierać i już jedziemy do Santa Elena. Po drodze mały przystanek przy uroczym wodospadzie Quebrada de Jaspé i wracamy do cywilizacji. Uff... Wieczorem łapiemy autobus nocny do Ciudad Bolivar, skąd będziemy kontynuować podróż na wybrzeże do Walencji i do naszego następnego celu – Curaçao!