Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Łosie okrakiem przez Amerykę - V2.0 - The Moose Do America Again - Click Here!!!    Pożegnanie z Boliwią/Farewell to Bolivia
Zwiń mapę
2007
08
mar

Pożegnanie z Boliwią/Farewell to Bolivia

 
Boliwia
Boliwia, Uyuni
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 16117 km
 
Do Uyuni przyjechaliśmy zobaczyć solnisko (salar) w porze deszczowej. W zeszłym roku zaliczyliśmy już 4-dniową wycieczkę z Tupizy po atrakcjach boliwijskiego altiplano ? różnokolorowe jeziora, gejzery, flamingi - której kulminacją była wizyta na salarze i położonej na nim koralowej wyspie z kaktusami. Dla zainteresowanych starociami, pelna relacja pod adresem http://sueno-americano.blogspot.com/2006/05/jeep-jeep-hurra.html
Ale widzieliśmy zdjęcia znajomych z wycieczki w porze mokrej i pozazdrościliśmy im tych kapryśnych chmur ? u nas niebo było bez jednej plamki. No i dużo ciekawiej wygląda sam salar, kiedy jest pokryty wodą, bo w przejrzystej wodzie robią się odbicia lustrzane. Do kanonu wszedł już frazes, że patrzysz i nie wiesz co jest prawdziwe, a co jest odbiciem. Tym razem cały pakiet sobie jednak darowaliśmy, wycieczka była bardzo sympatyczna, ale nie lubimy się powtarzać, więc zapisaliśmy się tylko na jednodniową wycieczkę na solnisko z Uyuni. Mieliśmy już nakręconą jakąś firmę, więc odprawialiśmy z kwitkiem nagabujących nas naganiaczy. Potem jednak okazało się, że, mimo danej nam obietnicy, nasza wycieczka ma wrócić wcześnie, bo ktoś się na autobus powrotny spieszy. W związku z tym łoś poszedł do konkurencji, która oferowała wycieczkę aż do zachodu słońca. Zaraz wparowała baba z naszej agencji z awanturą, że klientów im kradną, że niby już płaciliśmy, ale jakoś się dogadali między sobą. Nasz kierowca był niby miły, ale prawie w ogóle się nie odzywał. Ot, kierowca, nie to co w zeszłym roku nasz nieoceniony Santos, który ciekawostkami sypał jak z rękawa, a na środku solniska, gdzie tradycyjnie wysiada się na sesję zdjęciową, podsuwał nam podpatrzone u pomysłowych turystów kadry trikowe. Ten nas tylko wysadził i mówi: teraz róbcie zdjęcia. Potem na wyspie podał lunch czyli ryż z tuńczykiem z puszki i surówką, który wszystkim ciężko wchodził, bo co to za zestawienie durne. Zwłaszcza na niedoprawiony ryż skarżyli się koledzy Chilijczycy, co napawa mnie nadzieją, że tamtejsza kuchnia może nie będzie zła, skoro są tacy wybredni :-)
Ogólnie miraży za bardzo nie było, bo jak na tą porę roku wody było bardzo mało, tylko przy brzegu, ale mieliśmy fajne towarzystwo, z którym w nocy zrobiliśmy sobie imprezę pod wściekłym psem. Rozsiedliśmy się na ławeczkach pod hotelem, bo do środka całej bandy chilijsko-brazylijsko-kolumbijskiej nie wpuścili. Była też z nami jedna Japonka, ale ledwie umoczyła usta, aż podskoczyła i zdecydowanie odmówiła dalszej degustacji. W ogóle bardzo śmieszna osóbka. Ma 24 lata, pracuje w kasie sklepowej i wypuściła się sama na rok w podróż dookoła świata. Hiszpańskiego ani w ząb, angielski niby zna, ale trzeba do niej mówić dużymi literami, żeby przetrawiła sens. Słucha z przejęciem, a jak zrozumie, to aż wykrzykuje z radości. Strasznie nas przez całą drogę bawiła, dziewczyny mówiły, że taki z niej wesoły pokemonik. Podróżuje z plecakiem nieco większym od miejskiego, w którym mówi, że ma dwie koszulki, jedne spodnie, jedną bluzę i już. Podobno prawie ich nie pierze, a zaświadczam, że jest schludna. Ach ta japońska technologia. Moje plecy bardzo jej zazdroszczą.
O siódmej rano nazajutrz mieliśmy złapać do Tupizy jeepa zwanego rapidito czyli szybcioszek (ach, jak Boliwijczycy uwielbiają zdrobnienia). Autobusy jeżdżą dwa razy w tygodniu, ogólnie pora deszczowa zawęża wybór transportu. Przychodzimy po szóstej i okazuje się, że jeep to, panie, już dawno wybył, może potem coś się trafi. Pani z naszej agencji nas przydybała i zaoferowała swojego jeepa, ale musiałby być komplet pasażerów albo na łebka drogo by wyszło. Oprócz nas czekali na transport dwaj młodzi Francuzi, .ale nie skusili się. Koniec końców przespaliśmy się jeszcze jedną noc w Uyuni i wsiedliśmy w jeepa o piątej nazajutrz. Oczywiście jeep co? Zepsuł się po godzinie drogi. Tzn. gumę złapał i pół godziny zajęła operacja ściągania z bagażnika koła zapasowego, które się zaklinowało. Ale jedziemy dalej. Potem w Pipidówku zwanym Atocha mieliśmy dwugodzinny rozkładowy postój z przesiadką w innego jeepa, bo widocznie do Atochy ludzie muszą dojechać na określoną godzinę, natomiast do Tupizy z Atochy jedzie inna klientela i o innej porze. Podczas przerwy przeczytaliśmy sobie w gazecie podsumowanie roku rządów Moralesa, które posłużyło nam za legendę do napisów na murach, które dotąd były dla nas zupełnie niejasne.
Jeepy były dość ekstremalne, bo napchali nas po cztery osoby w rzędzie, a osiem par łokci było nam trudno obok siebie pomieścić. W Tupizie już czekał na nas autobus do granicy w Villazon. Ale nam się przestronny wydawał! Na granicy wylądowaliśmy koło 18, po boliwijskiej stronie ? bułka z masłem, a u Argentyńczyków ? Sajgon. Kolejka ciągnie się na cały most, kilka godzin czekania, a granicę chyba za godzinę zamykają. Łoś się zaczyna czaić, żeby jakoś się wepchnąć, a tu jacyś Niemcy z wyrzutem stwierdzają, że to niesprawiedliwe, bo już 6 godzin czekają. Ups, ładna perspektywa. A potem jeszcze druga kolejka do cła. Okazuje się przynajmniej, że zamykają dopiero o północy, więc idziemy grzecznie na koniec. Za jakieś 20 minut przychodzi do nas pogranicznik z ogłoszeniem, że obcokrajowcy zostaną załatwieni od ręki, hihi, i tylko pieczątki, a clić nie będą.
Zajeżdżamy taksówką na dworzec i ręce nam opadają. Dociera do nas, że jest sobota w połowie miesiąca, a Argentyna jeździ na urlop w cyklach dwutygodniowych, więc właśnie cały turnus wraca z Boliwii do Buenos. Wszystkie porządne firmy nie mają biletów na kilka dni naprzód. Na ostatek Łoś znajduje jakąś szemraną firemkę w klitce bez logo i kupuje nam bilety na 30-godzinną podróż do Buenos, z przesiadką w Jujuyu, za jedyne 200 zł od łebka, wrrr. No ale wyjścia nie ma, możemy najwyżej utkwić tu na kilka dni, w miasteczku obleganym przez niemające się gdzie podziać tłumy. Już chce kupować, a tu przed niego się nasi Francuzi wpychają. Chamówa, jakich mało, ale ktoś im oferuje tani kurs jeszcze bardziej szemranym jeepem i rezygnują łaskawie z ostatnich wolnych biletów. Autobus odjeżdża dopiero o północy, więc jeszcze idziemy na obiad. O północy busu ani śladu, ludzie się niecierpliwią. Wreszcie półtorej godziny potem okazuje się, że autobus cały czas był, tylko firma nie mogła się z kierowcą dogadać. Okazuje się, że to jakiś grat zakontraktowany na jedną podróż. Kierowca, mimo apelów łosia, że pasażerowie chcą spać, całą drogę katuje nas jakąś cumbią, której nie tłumią moje stopery. Godzinę przed Jujuyem zatrzymują nas pogranicznicy, wyrzucają nas zmarzniętych z autobusu i przetrzepują luki bagażowe. Wreszcie ruszamy, droga zaczyna się wić przepaściami w dół, więc kierowca zwalnia, żeby nie wypaść na śliskiej powierzchni z zakrętu, a nasi współpasażerowie już w paranoję wpadają, że specjalnie tak wolno jedzie, żeby na drugi autobus się spóźnić. Drugi autobus jednak na nas czeka, nieco przyzwoitszy, oczywiście nie taki, jak na kłamliwym plakacie, ale przynajmniej jest kibel i fotele się rozkładają. Co prawda nie wszyscy się mieszczą, jeden pan zostaje na lodzie, ale pozostali za nim łez nie ronią. Bezczelnie kasują nas za wsadzenie bagażu do luku ? 2 zł od sztuki. Jedzenia obiecanego oczywiście nie ma, tylko zatrzymujemy się w barach na posiłki na własny koszt. Dojeżdżamy o czasie, co prawda nie na dworzec tylko na ulicy nas wysadzają, ale niech będzie. Był to niezły przekręt ogólnie, ale nie musimy kiblować na granicy z Boliwią. W sezonie takie firmy chyba rozkwitają, ale w sumie zapotrzebowanie na bilety jest tak duże, że ludzie się na takie gówniane warunki chętnie godzą, byle do domu jakoś dojechać.
Jedziemy na Retiro, żeby rozeznać się w biletach do Patagonii, ale o siódmej w niedzielę prawie wszystkie okienka pozamykane, a na okienkach nie wiszą ani rozkłady, ani numery infolinii. Trzeba czekać, aż łaskawie otworzą. Łoś idzie na pocztę międzynarodową, jedyną, w której można odebrać paczkę zza granicy, która na nas czeka, a ja zostaję i daję się bezczelnie okraść. Nie będę się wdawać w szczegóły, strata jest dotkliwa, ale chcę o tym szybko zapomnieć, a nie się babrać w nieprzyjemnych wspomnieniach. Do ubezpieczenia potrzebny jest protokół z policji, już przez to przechodziliśmy w Ekwadorze. Tam sekretarka robiąca na drutach skrobnęła raz-dwa jakąś bzdurę, która nie odpowiadała moim zeznaniom, a potem tydzień to odkręcaliśmy, aż w końcu w ministerstwie turystyki spisali nowe zeznanie. No więc nauczona doświadczeniem pilnuję protokolanta, żeby pisał tak jak mówię, ale ledwie mnie słucha, przekręca fakty. Czytam, co wysmażył, nie zgadza się. Na jego miejscu siada wyższy rangą, kłócimy się o słowa. Bo jak napisze ?wyszarpał? to zmieni się kategoria przestępstwa, a po co sobie statystyki napadów zawyżać? Przecież nikt pani nie pobił. Ale jakiś kompromis ustaliliśmy, mam nadzieję, że wystarczy. W poniedziałek ruszamy na pocztę. Paczek powyżej dwóch kilo do domu nie dostarczają, tylko trzeba się stawić po odbiór w centralnym biurze. W tym celu należy się zwolnić z pracy, bo poczta czynna tylko do 17.00. W środku poczekalnia wypchana ludźmi jak konsulat amerykański. Myślałby kto, że na wizę do raju czekają, a oni tylko po przesyłkę od rodziny. Paczkę odbiera się na cle. Wcześniej zamówiliśmy śpiwór i matę z amerykańskiego sklepu, na szczęście zaniżając wartość towaru do 40 dol i dopieprzyli 50% (a podstawa opodatkowania obejmuje też koszt przesyłki). Na szczęście teraz była to przesyłka od osoby prywatnej, o tym samym nazwisku co adresat, a w środku była petycja o nieclenie, bo rzeczy używane i dla syna. Tatko na nasze życzenie nawet przybrudził podeszwy Łosia nowych sandałów, więc po ledwie półtorej godzinie czekania było po wszystkim. Koszty dodatkowe to 5 zł za przedstawienie do kontroli celnej i za magazynowanie paczki powyżej 4 dni roboczych (prawie 2 zł dziennie). Przynajmniej termin odbioru jest miesięczny, ale jak tyle kasują za magazynowanie, to się nie dziwię. Numerki się nie wyświetlają, tylko ktoś niewyraźnie je wyczytuje (tylko raz), więc biada obcojęzycznym odbiorcom. Natomiast kolejka do wysyłania paczek przez pół godziny posunęła się tylko o dwa numerki. Tyle o poczcie argentyńskiej. Z powrotem w Buenos, trochę się obijamy po starych kątach, ale już niedługo usłyszycie od nas z Patagonii.


We went to Uyuni to see the saltflat (salar) in the rainy season. Last year we did a 4-day trip from Tupiza to explore the Bolivian altiplano attractions including lakes of various colors, geysers, flamingos, the climax being a visit to the saltflat and its coral island overgrown with cactus. However, the photos taken by our friends in a rainy season made us envious of the capricious clouds ? our sky was spotless. And the saltflat itself looks interesting when it?s wet as mirror reflections are formed in the transparent water. To use a worn-out travelers? cliché, you look at it and you no longer an tell what is true and what is a reflection, duh.. This time we skipped the whole package because, as nice as the trip was, we don?t like to repeat stuff so we just got on a one-day trip from Uyuni. We already had made an arrangement with one company so we kept shrugging off other agents soliciting our business. Then it turned out that contrary to what we were promised, our group was going to get back early as somebody had to catch a return bus. So the Moose went to the competitors that offered a trip including the sunset (puesta del sol). Then a lady from our agency stormed into the office yelling that they are stealing her customers, that supposedly we already paid her, but they somehow worked it out. Our driver was nice alright but hardly ever spoke. Just a driver, not even half the guide our dear Santos was, who would treat us to anecdotes and trivia, and in the middle of the saltflat where you get off to have the traditional photo shoot, he would suggest a handful of trick snapshots that he learnt from creative tourists. This one, however, just told us to get off and take pictures. Then, on the island, he served lunch that is rice with canned tuna and some salad, a strange combination that everybody had a hard time swallowing. Our Chilean friends were particularly grumpy about the unseasoned rice, which gives us hope that the Chilean food should be OK. if they are so picky:-)
Generally, there were no mirages because there was little water for this season, just near the shore but we enjoyed the company and at night we had a mad dog party. We sat on benches outside the hotel as they wouldn?t let them all in, the Chilean-Brazilian-Colombian lot. There was also one Japanese girl with us but no sooner had she dipped her mouth in the drink, she got all startled and refused to go on. A funny girl, 24 years of age, working as a shop cashier and she set off on a whole-year world trip. She knows no Spanish, she manages a conversation in English but you need to talk slowly to get the message through. She listens very attentively and when it clicks, she?s all jumping for joy. She made our day back there at the salt-flat, bringing smiles to our faces. The girls said she?s like a cheerful little Pokemon. She travels with a backpack that is not much bigger than a city bag, with just two T-shirts, one pair of trousers and one jacket inside, that?s it. She says she barely washes them and I can certify she?s tidy. The Japanese technology, eh? My back definitely envies her.
At seven a.m. next day we were supposed to catch a Tupiza-bound jeep called rapidito or swiftie (oh, the joy the Bolivians get from coining cute diminutives). There are just two buses per week, supposedly, and the rainy season leaves you with scarce transport options. We come at six and it turns out the jeep is long gone, maybe there will be another later on. Then the lady from our agency shows up and offers us a ride but we would need a jeepful of passengers, otherwise it is expensive per person. Apart from us there were just two young French guys waiting but they didn?t like the price. In the end we stayed overnight in Uyuni and got on the jeep at five next morning. And what did the jeep do? It broke after an hour. Specifically, it got a flat tire and it took half an hour to get the spare wheel out of the roof rack, as it got stuck. But off we go. Then in a backwater town called Atocha we had a scheduled two-hour stop with a change into another jeep. Evidently some people need to reach Atocha by certain time but they are not the same people that go to Tupiza from Atocha and those need different timing. While waiting, we read an article in a local daily, summing up a year of Morales in power, which gave us some insights to the grafitti on the walls.
Jeeps were quite an extreme ride, as they stuffed four people in each row, and it?s a tricky task to fit eight elbows. In Tupiza a bus to Villazon was already waiting and it looked sooooo spacious by comparison! We got to the border around 6 p.m. The Bolivian side ? piece of cake, while the Argentinian side is a nightmare. The line continues along the bridge, several hours of waiting, and they close in an hour it seems. The moose is trying to jump into the queue but he gets told of by some Germans that have been waiting for 6 hours straight. Oops, what bright prospects for us. Then there is another line, to the custom clearance. At least we learn that they close at midnight so we kindly go to the end of the line. Some 20 minutes later there comes the border officer to announce that foreigners will be served without waiting, haha, a stamp for everybody with no questions asked and no going through the bags.
The taxi leaves us outside the Argentinian bus station and our jaws drop. We just realize it?s a mid-month Saturday and as all of Argentina goes on holiday in fortnight cycles, a whole bunch of Argentinians are just on their way back from Bolivia to Buenos Aires. Tickets of all decent companies are sold out for several days forward. In the end, the moose finds a shady company with a no-logo den for an office and he gets us tickets for the 30-hour ride to Buenos, with a transfer in Jujuy, for 50 euro each, damn it. Well, nothing we can do, the only alternative is getting stuck in the damned La Quiaca for a couple of days, a town besieged by crowds with nowhere to go. He is about to buy the tickets and here they are, the damned Frenchies jumping in front of him. Nice attitude, man. Luckily somebody offers them even shadier jeep ride for less money and they give up the last two seats. The bus isn?t leaving until midnight so we have enough time to catch a dinner. At midnight, the bus is still not there, people are getting impatient. Then an hour and a half later it surfaces that the bus was there all along but the company couldn?t strike a deal with the driver. The bus is an old piece of junk contracted for the single ride. Turning a deaf ear to the Moose ?s pleas that the passengers would rather sleep, the driver forces a killer cumbia on us, which refuses to be muffled by my earplugs. An hour before getting to Jujuy we are stopped for a random check by the border officers. They get us off the bus to freeze ourselves at will and search through the cargo bays. Finally they let us go, the road starts to wind downhill along precipices, so the driver slows down so not to miss a curve on the slippery road and our co-passengers go paranoid, saying he is stalling on purpose to miss the transfer bus. The other bus is waiting for us, after all, quite a decent one, though far from the one featured on the lying bastards? poster, but still it has a toilet and reclining seats. Truth be told, not all of us make it inside, one guy is left behind but nobody sheds a tear. They have the nerve to charge us half a Euro for each piece of baggage going into the cargo bay. The promised ?full service? food is not there, we just stop in restaurants to eat at our own expense. We arrive on time, surprisingly, not in the bus terminal, they just leave us in the street in Once, whatever. It?s a pretty scam all in all, but at least we are not stranded on the border with Bolivia. In the high season, such companies are mushrooming and there is such a great temporary demand for tickets that people will gladly accept such crappy conditions as long as they can get home in one piece.
We go to Retiro to look fro tickets to Patagonia, but at seven a.m. on Sunday almost all ticket offices are closed, with no schedules or customer service numbers on display. We have to wait till they open. The moose goes to the international post office, the only one where you can collect the parcel from abroad that is waiting for us and I stay with all the backpacks and get robbed in a particularly cheeky manner. I will not go into details, it?s a bitter loss but I want to get it out of my mind soon rather than cherish bad memories. For the insurance purposes, we need a police report, we already went though it Ecuador last year so we are prepared. Back there a secretary, interrupted while knitting, concocted some bullshit in no time, that in now way corresponded to my testimony and it took us a week to get it straight until they wrote a new testimony in no less than the ministry of tourism. So, with so much experience behind me, I watch the police recorder closely to put it exactly as I say but he is hardly listening and twisting facts. I read what he put together, wrong. His superior takes over, we fight over wording. If he writes ?snatched?, the crime category will change and they wouldn?t like to raise the robbery statistics, right? You didn?t get beaten, did you. But I guess we kinda met halfway, I hope it?ll be enough. On Monday, we head to the post office. They don?t make home deliveries for parcels over two kilos, you need to come and collect at the central office. You need to take a day off work for this purpose, as the office works only till 5 pm and you have to allow for the waiting time as well. The waiting room is packed with people like a US consulate. You would think they are waiting for a visa to the paradise and they?re just here to collect a parcel sent by the family. Parcels are collected at the customs office. Earlier on, we ordered a sleeping bag and a sleeping pad from a US store, luckily asking the seller to understate the price down to USD 40 and they charged us 50% custom fee (and, mind you, the taxable amount includes the shipping fee). Fortunately, this time it was a parcel from an individual rather than from a business, and on top of it, and individual by the same last name as the recipient, and inside there was a kind request not to impose customs fee as the parcel contained used stuff for the sender?s son. Dad even took some effort to soil the soles of the Moose?s new sandals. After just an hour and a half it was over. The additional costs were 1,12 Euro for the customs procedure and the fee for storing the parcel over 4 business days (almost half a Euro daily). At least the collection deadline is a month but no wonder if they charge you so much for storage. Numbers are not displayed, just blurted out by a grumpy voice (just once), so woe betide to the foreign recipients. Meanwhile, all this time, the line for sending parcels moved forward only by two numbers. So much for the Argentinian postal services. Back to Buenos, we are visiting the old haunts, but soon you will hear from us reporting from Patagonia.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (7)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Karina :)
Karina :) - 2007-03-10 19:22
Hola Joanna y Lukasz
Las fotos están increíbles!
Muchas gracias por responder y mandarlas :)
Espero sigamos en contacto, y recuerden pasar unos días por Chile.
Conocer después de Isla de Pascua a nuestro Valparaíso, Santiago y porqué no, el sur de mi país.
Saludos, espero que las cosas estén bien en Bolivia, si es que allá están aún :)
 
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4