Ruszamy na rozpoznanie chilijskiej krainy jezior. Nie ma ona jednej stolicy, jak argentyńskie Bariloche, więc chwilę nam zajęło ustalenie dokąd kupić bilet. Rzut oka na mapę i na połączenia autobusowe i decydujemy się na Pucón (z przesiadką w Temuco). Wygląda na to, że tam właśnie zaczyna się całe pasmo jezior, zresztą wiemy, że jest to baza do wspinaczki na wulkan Villarica. O tej fantastycznej atrakcji opowiadał nam z przejęciem brazylijski kumpel – 5 godzin w górę, w tym część po lodzie (z rakami), jak masz szczęście, to widzisz wylewającą się lawę, albo chociaż wyziewy, a potem wiut! na sankach w dół. Tośmy się zapalili, zajeżdżamy raniutko do Puconu, a tam wulkanu ani śladu, wszystko tonie w maślanej mgle i ulewnym deszczu. Cały dzień tak lało, więc, z małą przerwą na internet, do wieczora siedzieliśmy w uroczej knajpce Chef Pato, na pysznych churrasco (kanapki z wołowiną). Oczywiście dużo więcej już zjeść się nie dało, bo to sycąca rzecz, ale obsługa nie miała nic przeciwko temu, żebyśmy się tak zadomowili. Wieczorem przyjechał po nas Daniel, nasz gospodarz z couchsurfing. Mieszka pod miastem, nad samiutkim brzegiem jeziora Villarica. Wyobraźcie sobie że przez trzy dni nawet nie zobaczyliśmy jego drugiego brzegu, taka była mgła. Już nie mówiąc o wulkanie – nawet nie byliśmy pewni w którą stronę patrzeć :-), raz tylko się podnóże wynurzyło, ale marna mi pociecha. Poszliśmy na niedorzecznie drogie piwo – 10 zł za 0,3l, oczywiście długo je sączyliśmy... Następnego dnia przynajmniej deszcz przestał padać, więc wybraliśmy się do parku Huerquehue. Na rano (8.40) się nie zerwaliśmy, a następny autobus był w południe. Do powrotnego ma się tylko 3,5 godziny, zupełnie bezsensowne ustawienie rozkładu, bo daliby jeszcze 40 minut, to zdążyłoby się zrobić całą pętlę - trzy jeziora, a tak ledwie doszliśmy do pierwszego i musieliśmy zawracać. Ogólnie trasa dość męcząca, stromo po błocie pod górę, a widoki w zamian wątpliwe. Przekonaliśmy się, że chilijską Patagonię zwiedza się zupełnie inaczej niż argentyńską. Nawet jak są tam góry (chyba tylko Torres del Paine), to i tak się ich nie zdobywa, tylko ogląda się je z doliny. Nie ma więc mowy o oszałamiających panoramach ze szczytu, takich jak widok na kilka jezior na raz, jak w Bariloche. Ale nie zrażajmy się. Wieczorem Daniel zabrał nas do Pozones czyli do wód :-) . Byliśmy już w takich cieplicach w Kolumbii, ale te są duuużo większe, jest kilkanaście oczek, cały teren porośnięty zielenią i pięknie zaaranżowany. I otwarty całą noc. W dzień oczywiście też, ale dla tubylców noc jest dogodniejsza, bo można się po pracy zrelaksować. Tylko nie zanadto – na wejściu wielkimi literami zaznaczono ZAKAZ UPRAWIANIA SEKSU w basenach. Ciekawe, czy bez tej tabliczki panowałoby tu ogólne rozpasanie? Siedzielibyśmy tam, ululani, w nieskończoność, ale wtoczyła się wycieczka gringos i zaczęli się strasznie rozpychać. Następnego dnia znowu lało. Co tu robić w taką pogodę? Poprzedni Łosia wpis z refleksjami na tematy różne jest właśnie jej owocem. Postanowiliśmy odłożyć wulkan na następny raz i dać szansę innym atrakcjom chilijskiego południa. Prognoza na najbliższe dni była obiecująca, więc ruszyliśmy do Puerto Montt.
We set out to see the Chilean lakeland. It doesn’t have a clear main center, the like of the Argentinian Bariloche, so it took us some time before we figured out where to buy tickets to. We look at the map and the available bus connections and we pick Pucón (changing buses in Temuco). It seems that’s where the whole string of lakes beginsand besides we know it’s the departure point for climbing the Villarica volcano. A Brazilian friend of ours told us about this great trip – 5 hours upward including ice climbing (with crampons), and if you’re lucky you get to see the lava flow down or at least the fumes and then down you go on the sleigh. So we got quite enthusiastic, we get to Pucon in the early morning and there’s no sign of the volcano, everything basked in mist and pouring rain. It rained whole day, so, with a short Internet break, we stayed in a nice Chef Pato restaurant till the evening, eating delicious churrascos (beef sandwiches). Of course we had little space left for anything else as it fills you but the staff didn’t mind our staying so long. Then our couchsurfing host, Daniel, came to pick us up. He lives outside town, just on the border of the Villarica lake. In three days we didn’t even see the other side of the lake, such was the fog. Not to mention the volcano – we weren’t even sure which way to look :-), only the foothill emerged at one point but that’s not enough. Then we went for a ridiculously expensive beer – 2.5 euro for 0.3l, andof course we sipped it long time... Next day it stopped raining at least so we went to the Huerquehue national park. We wouldn’t wake up to catch the morning bus (8.40) and the next one was leaving at noon. It leaves you just 3.5 hours till the return bus, what a rubbish schedule. If there was just 40 minutes more, it’d be just enough to do the whole three lake loop. Instead as soon as we got to the first one, we had to get back. All in all, the trek was quite tiring (uphill in the mud) and little rewarding in terms of sights. We learnt that visiting the Chilean Patagonia is quite unlike travelling in its Argentinian counterpart. Even if there are mountains (I guess not more than Torres del Paine), you don’t really climb there, you just watch them from the valley. So there’s no way you’re getting awe-inspiring panoramas from the summit, such as the view of several lakes at once, like in Bariloche. But let us not get discouraged. In the evening Daniel took us to Pozones or to thermal baths. We already been to a place like this in Colombia but this is much much bigger, with over a dozen pools. The whole site is lavishly green and beautifully arranged. And open all night. In daytime as well, but for the locals night is more convenient as they can chill out after a hard day’s work. Just not too much as the entrance signboard reads in capital letters PROHIBITED TO HAVE SEX IN THE POOLS. I wonder if the sign is necessary to stop the public from spontaneous acts of debauchery? We would be sitting there forever, but a group of gringos came up making lots of noise and pushing around. The next day it rained again. What can you do in such weather? Try writing blog, like the Moose did in his last entry featuring his reflections on Chile, still untranslated, mind you. We decided to take a raincheck with the volcano and give a chance to other attractions of the Chilean south. The weather forecast for the upcoming days was promising so we headed out to Puerto Montt.