Zgodnie z tym, co z mieszanina zazdrości, kpiny i podziwu mówili znajomi Argentyńczycy, w Chile wszystko jest bardziej uporządkowane i „akuratne” (derechito) niż w innych krajach Ameryki Płd. Można zaryzykować twierdzenie, ze Chilijczycy to taki łaciński odpowiednik Niemców, których krwi zresztą sporo płynie w chilijskich żyłach. (Podobnie jak Anglików i Irlandczyków; nawet ich lokalny wyzwoliciel, El Libertador, to nie jakiś tam byle Bolívar, Sucre, Artigas czy inny San Martín ale Bernardo O’Higgins, Irlandczyk hehehe..; no, może pół Irlandczyk, bo po matce Chilijczyk, ale zawsze..) Nie ma np wszechobecnych gdzie indziej napisów " ŻĄDAJ RACHUNKU!" w sklepach i punktach usługowych, co ma jakoby poprawić ściągalność podatków; bo w Chile paragon zawsze dostaniesz, nawet płacąc 50groszy w cyberkafejce. Nie są tez Chilijczycy tak 'wyluzowani', w dobrym i złym sensie, jak ich wschodni sąsiedzi. Sa bardziej spokojni, mniej hałaśliwi, co widać Na ulicy, np. w początkowych kontaktach np na ulicy przeważa jednak grzecznościowe usted (pan/pani)zamiast zwykłego tú, nie mówiąc już o Argentyńskim 'vos' (ty), które może tu być uważane za niegrzeczne (w ustach Chilijczyka). O pełnych pasji, rozemocjonowanych i rozkrzyczanych Argentyńczykach można natomiast przeczytać jako o czymś egzotycznym i fascynującym, choć ciut niebezpiecznym, w dostępnej w księgarni książce „El Pelotudo Argentino” (wolne tłum. „O Argentyńskim Ziomalu” – książka zawiera podsumowanie mentalności i wad narodowych Argentyńczyków, napisał ją Argentyńczyk a na okładce jest....lusterko).
Odsetek ludzi przechodzących na czerwonym jest w Santiago na pewno mniejszy niż np. w Gdańsku nie mówiąc już w ogóle o Buenos Aires.. ;) Długie korytarze metra przecina na pół żółta linia z napisem - 'idź po prawej stronie'. I wierzcie lub nie, ale ludzie tego przestrzegają... W metrze pełno plakatów (firmowanych sympatyczną facjatą starszego pana w służbowym stroju - najwyraźniej to 'twarz' santiagijskiego metra) typu: 'Nie zbliżaj się do krawędzi peronu', 'Nie opóźniaj metra wskakując w ostatniej chwili' czy 'Pozwól wysiąść zanim wsiądziesz'. To ostatnie przykazanie jest zresztą słabo przestrzegane, wiec w godzinach szczytu wysiąść poprzez napierający z peronu tłum jest naprawdę trudno. Ale to chyba jedyne zastrzeżenie. Metro jest tu żywym dowodem, ze w Ameryce Południowej tez można czasem czegoś nie spieprzyć. Wydaje, szybkie (czasem nawet co minutę), dobrze skomunikowane. Bardzo czyste, ale dlatego, że wszyscy wolą, żeby było czyste, a nie dlatego, że stoi nad tobą kacap z nahajką, jak praktycznie jest w Caracas (uzbrojeni strażnicy, kary za wnoszenie jedzenia itp. – rzecz w tym, że w Caracas metro to prawdopodobnie jedyne czyste miejsce w mieście). Znajomy co prawda próbował mnie przekonać, że w muzyce puszczanej z głośników na stacjach i w wagonach musi być zakodowany jakiś podprogowy nakaz typu „Nie rzucaj śmieci”, albo „Kto śmieci ten brudas!” Jeśli nawet tak jest, to tym lepiej :) 5 linii, 82 stacje, elektroniczne bilety, dobre oznakowanie, brak żebraków i handlarzy obnośnych. Na wielu stacjach publiczne ekspozycje rzeźb lub obrazów oraz bezprzewodowy internet! Jeśli dłuży ci się podróż i akurat cudem masz miejsce siedzące, to są też na stacjach mini-biblioteki, w których możesz wypożyczyć sobie książkę i oddać na stacji, na której wysiądziesz, lub nawet kilka dni później. Warszawskie marzenie ściętej głowy....
Z drugiej strony wzorowany na bogotańskim TransMilenio system Transantiago, otwarty ledwie dwa miesiące temu kompletnie zawiódł. Na tyle boleśnie, że z niepowodzenia musi tłumaczyć się teraz pani prezydent (kolejny ewenement!!!) Michele Bachelet. Autobusy, które miały komunikować się z metrem aby dowozić ludzi do odległych dzielnic oraz odciążyć samo metro jeżdżą przepełnione lub w ogóle nie przyjeżdżają. Sami tego doświadczyliśmy czekając godzinę na autobus jadący do naszej dzielnicy, podczas gdy w tym samym czasie przejechało ponad 20 (sic!) pojazdów drugiej linii, przeważnie całkiem pustych, bo nikt ich nie potrzebował w takiej ilości. System, lokalnie ochrzczony już pogardliwie mianem ‘Transanfiasco’ ma zadatki na naprawdę dobry, ale jest tragicznie niedopracowany. Cóż, zobaczymy jak to rozwiążą. Stwarza to niestety problem także dla metra, na które przesiedli się wszyscy, którzy tylko mogli (a którzy przed reformą systemu jeździli też busami) i które obecnie pęka w szwach!
Całe miasto robi wrażenie porządnego, dość zamożnego i raczej zadowolonego z siebie. Wszędzie pełno drogich centrów handlowych i eleganckich knajp. Ciekawe są nadawane niektórym dzielnicom żartobliwe przydomki, wskazujące na ich „światowość”, np. kompleks biurowców skupionych wokół hotelu Radisson to „Sanhattan” a tętniący życiem nocnym centralny plac plaza Ñuñoa w bogatej, mieszczańskiej dzielnicy o tej samej nazwie nazywany jest Ñuñork :) Niektóre dzielnice i place mają też nazwy tradycyjne, obecne na niektórych mapach, a nieobecne na innych. Centralna ulica miasta na przykład nazywa się Avenida O’Higgins, ale wszyscy nazywają ją po prostu „Alameda” (bulwar, aleja), przy czym słowo to pochodzi od rzędów topoli (álamos) zasadzanych kiedyś po obu stronach gwarnych ulic (nazwa Alameda figuruje też na mapie). Jeden z głównym placów w centrum to Plaza Baquedano, ale tradycyjnie mówi się na niego Plaza Italia. Nazwa ta figuruje w sieci autobusów, ale w sieci metra już na przykład nazywa się ten plac tradycyjnie, Baquedano. Itp. Itd.
No i robota wre. Tradycyjnie gorsze, robotnicze lub artystowskie dzielnice, takie jak Bellavista (coś troszeczkę w stylu La Boca w Buenos) są odnawiane, domy kapią od nowej farby (nigdzie nie widzieliśmy tyle świeżej farby co w Chile) a walec jeździ po nowych nawierzchniach bez wytchnienia. Co istotne, z małymi wyjątkami, wszystkie osoby z którymi dotąd rozmawialiśmy miały bardzo dobre zdanie lub przynajmniej przyzwoite zdanie o swoim kraju. To chyba pierwszy przypadek w Ameryce Południowej. Nikt się nie skarży, nikt nie narzeka, wszyscy mówią, że jest poprawa, jest rozwój, trzeba teraz pracować, aby było jeszcze lepiej. Mają też dobre zdanie o swojej policji (karabinierach). Wielokrotnie słyszałem opinie, że łapówek to tu się nie daje, karabinierzy mają duży autorytet i w odróżnieniu od innych krajów, ludzie czują, że mogą na nich liczyć. No i każdy kierowca z nadmiernymi stężeniem alkoholi we krwi (powyżej 0.5) idzie za kraty. Czasem tylko na kilka dni, ale idzie. Podziwu godne... Polsko... wstydź się.
Dla przykładu Kolumbijczycy czy Peruwiańczycy też sprawiali często wrażenie zadowolonych z życia, ale zdanie o swoim kraju, administracji, policji, gospodarce mieli jak najgorsze. No i ogólnie uważali się za trzeci świat. A Chilijczycy są ze swej ojczyzny dumni. Oczywiście we wszystkich krajach rozmawiałem zawsze z członkami szeroko pojętej klasy średniej, w slumsach pewnie jest ciut inaczej, ale w Santiago nawet slumsy nie są zbytnio widoczne.
Tu mała dygresja: przy tych porównaniach nie wspominam już nawet o Argentynie, która nawiasem mówiąc jest nadal pod względem PKB (nie mówiąc już o PKB per capita) czy HDI najlepiej sytuowanym krajem na kontynencie (nie licząc kolonii w Gujanach) i wyprzedza tu również Polskę, ale przoduje także w narzekaniu, jak to im jest źle, jak to dobrze było za wczesnego Menema itp. Itd. Menem wyprzedał dosłownie całą Argentynę w ręce prywatne, co przez chwile pozwoliło mu finansować absurdalny sen o tym, aby Argentyńskie peso równało się dolarowi amerykańskiemu. Argentyńczycy jeździli wtedy po zakupy do Miami i rozbijali się po amerykańskich hotelach i centrach handlowych. Niestety gospodarka zrobiła szybko duże „dup” i teraz peso po okropnym kryzysie w 2001 wróciło do właściwego poziomu, czyli ciut poniżej polskiej złotówki. Mogę sobie wyobrazić szok i zgorzknienie, ale żeby po 6 latach nadal tak jechać na swój kraj i narzekać... To musi być kwestia różnic mentalności – włoskiej i niemieckiej :)
Jeśli o niemiecką mentalność chodzi, to wszystko wydaje się tu być bardzo uregulowane. Oczywiście obowiązkowe jest OC dla kierowców, w Ameryce Łacińskiej raczej ewenement (nie ma tego obowiązku nawet w Urugwaju, co było dla mnie ciężkim szokiem), choć jak z rozbrajającą szczerością wyznał mi znajomy adwokat, nikt z niego nie korzysta, bo wszyscy płacą po dobroci lub ew. się procesują. W autobusach wywieszki: „Kierowca nie może prowadzić dłużej niż 5 godzin pod rząd” lub „Muzyka nie może być puszczana zbyt głośno, a jeśli którykolwiek pasażer się sprzeciwi, należy ją wyłączyć” (koniec z terrorem cumbii i vallenato podczas długich podróży!!!). A wszędzie pod spodem odwołanie do odpowiedniej ustawy. W sklepach zauważalna jest obsesja, aby maksymalnie dzielić obowiązki ekspedientek. Jedna przyjmuje pieniądze, druga szuka towaru a trzecia ci go wydaje. I to nie tylko w marketach, ale nawet w małych sklepikach. Występuje tu też niegroźna mania numerków. Numerki są powszechne nie tylko na niesamoobsługowych stoiskach w hipermarketach (mięso, sery, ryby), ale także w malutkich piekarenkach czy spożywczakach. Weź numerek, choćby nawet nikogo nie było i dopiero z nim idź do kasy. Trochę upierdliwe, ale na dłuższą metę przydatne (na mniejszą skalę spotykane też w Buenos Aires).
Co jeszcze? Tutejszy system ubezpieczeń zdrowotnych budzi zazdrość sąsiadów. Dwujezdniowe ulice w mieście często przedzielone płotkiem, aby nie przechodzić na dziko. Przy płaceniu kartą zawsze proszą o dowód tożsamości (praktyka nierzadka, ale i nie tak regularna w innych krajach). To również pierwszy kraj, w którym pirackie DVD nie stoją bezwstydnie na ulicy a piraci muszą się kryć, bo handel jest bezwzględnie ścigany. Chilijskie graniczne kontrole fitosanitarne są już w Ameryce legendarne – choć czasem wydają się przesadzone, być może dzięki nim nie dotarła tu jeszcze pryszczyca czy choroba wściekłych krów. Pierwsze lokalne słodycze, które są zjadliwe spotkałem właśnie w Chile – orzeszki w gorzkiej czekoladzie Vizzio i batoniki kokosowe Prestigio stały się naszym nałogiem... i tak dalej i tak dalej i tak dalej... ogólnie można to podsumować tak: Chile to pierwszy kraj Ameryki, w którym władze nie mają na ogół wszystkiego gdzieś. Tylko tyle. I aż tyle.
Podziw budzi też prężność lokalnych przesiębiorstw. Na przykład wszystkie sieci supermarketów są chilijskie. Oczywiście, większość krajów ma tutaj jakieś swoje super i hipermarkety (jak np. Disco w Argentynie czy Éxito w Kolumbii), ale oprócz nich panoszą się wszędobylskie Carrefoury czy inne Auchany. Tu Carrefour próbował zrobić najazd na Santiago, ale zjadła go lokalna sieć Líder. Podobno ostało się kilka ‘francuzów’ w Patagonii, ale tylko dlatego, że lokalne sieci jeszcze nie rozpoczęły tam poważnej ekspansji hehe. Produkty w sklepach też są przeważnie chilijskie i pod chilijskimi markami, inaczej niż np. w Argentynie, gdzie np. większość słodyczy lub ich marek jest własnością Nestlé.
Z drugiej strony muszę powiedzieć, że przed przyjazdem do Chile znajomi lojalnie ostrzegali mnie (znajomi różnych narodowości, nie tylko Peruwiańczycy, mający z Chile wiecznie na pieńku hehe): po co się tam pchać? Drogo, paskudne żarcie, zimno i brzydkie kobiety. Co do cen, to nie ma wątpliwości, są one najwyższe w całej Ameryce, choć niektóre rzeczy są zadziwiająco tanie (nie pomnę teraz które). Ogólnie bywa całkiem sporo drożej niż w Polsce, a więc Chilijczykom ciut współczuję, bo średnie zarobki na pewno wyższe niż w Polsce nie są (a minimalna pensja to ok. 200 USD). Oczywiście jest mnóstwo ludzi BARDZO bogatych i to oni ten biznes napędzają, ale jednak mnóstwo to nie większość ani nawet połowa czy jedna czwarta. To tylko jakiś tam odsetek, jak w każdym kraju.
Co do jedzenia to różnie bywa. Na przykład chilijskie empanady bywają dobre, jeśli kupuje się je w odpowiednim miejscu, zwłaszcza te z mięsem, rodzynkami, cebulą i oliwkami, ale na ogół, choć większe od Argentyńskich, nie są zbyt smaczne. Co do wołowiny, to chyba tylko największy wariat lub nacjonalista powie tutaj, że chilijska góruje nad argentyńską. Narodowa potrawa: chorrillana, czyli fryty z jajkiem, cebulą, mięsem i parówą nie powaliła mnie na kolana finezją, choć z pewnością jest sycąca. Inny narodowy specjał curanto już w Argentynie odhaczyliśmy jako niejadalny, choć tutaj może jest z tym lepiej. Ogólnie w menu widzi się potrawy przyrządzane bez specjalnego pomysłu, ot mięso z dodatkami i to mięso często nienajwyższej jakości. Asia jadła też jakąś potrawkę rybną, która również była taka sobie. Pozostaje jeszcze spróbować owoców morza, ale ja ich nie jadam, więc ewentualna misja przekonania was, że jednak jedzenie tu nie jest takie złe spoczywać będzie na niej. No i koszmarnie drogie sałatki, jakby to był jakiś niesamowity luksus. Sałatka wielowarzywna może kosztować i 20 zł w nienajdroższej skądinąd knajpie. Horror. Pizza czasem bywa całkiem dobra, ale to w sumie tyle... Znalazłem natomiast najlepsze w Ameryce piwo. Nazywa się delPuerto i sprzedaje się je głównie w Valparaíso. Bock i ale z tej serii biją na głowę wszystko co tutaj piłem, łącznie z żałosnym czarnym Quilmesem. Nie podchodzą mi natomiast Cristale ani zachwalany Kunstmann. Ze zdziwieniem odnotowałem fakt sprowadzania z Boliwii nędznej Pacenii. To chyba pierwszy i jedyny przypadek piwa importowanego z jednego do drugiego kraju Ameryki Południowej. Brahmy nie liczę, bo tu importowana jest marka a nie piwo. Pisco sour ogólnie jest sporo gorsze niż w Peru (choć pisco czyste jest porównywalne), a to z powodu częstego braku białka i permanentnego braku gorzkiego likieru ziołowego zwanego amargo de angostura, który w Peru jest podstawowym składnikiem pisco sour oprócz pisco oczywiście. Ale co tu się dziwić, w końcu to tylko kopia, co przyznają nawet niektórzy Chilijczycy (sic!) (teoretycznie panuje odwieczny spór między tymi krajami o Pisco, bo oba uważają je za swój narodowy napój, ale zdaje się, że tylko w Peru jest miejscowość nazwana Pisco hehe) Żal tylko, że to Chilijczykom udało się go na świecie tak spopularyzować i w Warszawie w sklepach np. peruwiańskiego Pisco nie uświadczysz, natomiast Capela w tandetnej butelce w kształcie moai z Wyspy Wielkanocnej – owszem (w absurdalnej cenie zresztą). Tak samo jak wino, które jakością porównywalne jest z Argentyńskim, ale prasę na świecie ma duuuużo lepszą. No ale tym bardziej czapki z głów dla ich umiejętności marketingowych.
Jeszcze z ciekawostek na temat jedzenia w Chile: chleb świeży kupuje się tu na wagę, co dotyczy (co poważnie ogranicza moje ulubione podżeranie z koszyka przed dojściem do kasy w supermarkecie). Koszyki w niektórych marketach to zresztą osobny temat, niektóre z nich to prawdziwe dzieła sztuki. Mają po siedem uchwytów z różnych stron, żebyś mógł chwycić jak ci najwygodniej, a w dodatku kółka, więc możesz też go toczyć za sobą jak bagaż na lotnisku, jeśli zacznie ci ciążyć. Oczywiście wózki też są...
Narodowym warzywem jest tu awokado (palta), które może wylądować w postaci pasty lub pulpy w każdym dosłownie posiłku, ale najbardziej w kanapkach, burgerach, hotdogach i innych truciznach. Tak potraktowany np hotdog nazywany jest swojsko 'włoskim' (italiano); przez chwile jakoś nie mogłem dostrzec, czemu akurat Włosi są o tę plagę obwiniani (wszak Argentyńczycy, czyli 'Włosi'' Ameryki Płd. Raczej sie awokado brzydza), ale dotarlo do mnie, ze musi chodzic o skojarzenie kolorystyczne z italianska flaga (keczup, majonez, awokado=kapewu?)..hehe...
Co do kobiet, jest dużo lepiej niż się spodziewałem. W Chile jest dużo bardzo pięknych dziewczyn. W zasadzie Chilijki z buzi podobają mi się dużo bardziej niż wycacane i zadzierające nosków Argentynki, którymi wszyscy gringos się zachwycają i które dla mnie już w zasadzie dla mnie wszystkie są identyczne i bez specjalnego polotu. Uroda Chilijek ma w sobie coś bardziej swojskiego i ciepłego, ale wcale przez to nie mniej nadobnego. No i jest ciut większa niż w Argentynie różnorodność, zdarzają się nawet naturalne blondynki. Co interesujące, jest to jedyny kraj, gdzie w miarę powszechnie (to znaczy jak w Polsce na przykład) występują włosy krótkie – kolejny dowód na odrębność kulturową Chile. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby na plaży przyjęty byłby tu topless (choć pewnie nie jest – we wszystkich krajach na kontynencie to absolutne tabu). Niestety, jeśli chodzi o figury to jest z tym duży kłopot. Najczęściej z tyłu oprócz włosów trudno rozpoznać, czy jest to kobieta, czy facet. Zdaje się, że w tym aspekcie wszystko psuje tu krew indiańska (wystarczy spojrzeć na Boliwijki). Jedynymi krajami, które w Ameryce nie mają z tym problemu są Brazylia, Kolumbia i Wenezuela, a więc rejony z dużym odsetkiem ludności czarnej oraz mulatów.
Co do zimna, nie jest tu aż tak lodowato, ale niewątpliwie Patagonia o tej porze roku upałami rozpieszczać nas nie będzie. Ogólnie pogoda w rejonie Santiago i na południu Chile nie różni się bardzo od pogody w odpowiednich rejonach Argentyny, natomiast daleka północ może być od ogółu Argentyńskiej północy dużo zimniejsza, bo generalnie leży na dużo większej wysokości (altiplano), ale jest to rejon oszałamiająco piękny i zdecydowanie warty odkrycia.
Niestety, różnice w zamożności między Santiago i resztą kraju wydają się tu bardziej widoczne niż w Argentynie, bo np. tak biednych dzielnic, jakie spotyka się w Valparaíso w Argentynie na ogół nie uświadczysz, chyba, że przy granicy z Boliwią. Wydaje mi się, choć mogę się mylić, że nierówności społeczne mogą tu być większe niż w Argentynie. Różnice między jedzeniem kupowanym na ulicy a w knajpach są horrendalne, czasem 4-5 krotnie więcej w barze zapłacisz za tę samą lub gorszą empanadę – rzecz w Argentynie niespotykana (nie na taką skalę), a typowa dla krajów tak rozwarstwionych jak Kolumbia czy Brazylia. Podobnie rzecz ma się z wszystkimi innymi dobrami kupowanymi na straganach. Z drugiej strony ponoć bardzo mocna jest w Chile klasa średnia (może w Argentynie jest jeszcze mocniejsza?)
Na razie tyle mi się przypomniało. Jeśli ktoś ma jakieś komentarze, polemikę, to zapraszam do komentowania lub korespondencji :)
P.S. Zapraszam do wpisu z El Calafate, gdzie dodalem wreszcie relacje z mojego trekkingu po lodowcu.
O trekkingu tutaj.P.S. Mamy EURO EURO EURO EURO EURO EURO EURO !!! Wlasnie sie dowiedzialem!!!! Ide sie upic!!! Mam nadzieje, ze na te okolicznosc jest jakas promocja Pisco w lokalnym markecie!!!!!!