W La Paz lądujemy w naszym ulubionym hostelu, El Solario. W niedzielę po południu wybieramy się na Cholitas Wrestling. Już nam kiedyś Angole z wypiekami na twarzy opowiadali o damskim boksie, gdzie dwie baby w melonikach się piorą, ale że to w jakiejś dzielnicy szemranej i trudno to znaleźć. Już wyobrażamy sobie klimaty jak z Fightclubu, wszystkie chwyty dozwolone, a wokół ringu zakazane typy. To kontraktujemy sobie w agencji gościa który nas tam zawiezie, upewniając się, że zostanie z nami cały czas. Dojeżdżamy do el Alto, a tu jakaś sala gimnastyczna, wypełniona w połowie obcokrajowcami, w połowie rodzinami z dziećmi. Okazuje się, że to typowa familijna rozrywka niedzielna. Wzorowane to jest na meksykanskiej lucha libre, ale walka jest na niby, ciosy markowane, za to jest dużo akrobacji i clownady. Zresztą cholita paceña (czyli babka ubrana w melonik, kilkuwarstwowe spódnice i chustę) pojawia się tylko w walce pierwszej i ostatniej i te są warte obejrzenia. Pozostałe to galeria dziwolągów – wilkołak, pajac i bliżej nieokreślone postacie – które miotają się po ringu bez sensu. Tylko cholity fikają, jak się patrzy. Pojedynek końcowy za to jest bardziej dramatyczny. Cholita ma walczyć z jakimś gościem w masce i najpierw się przechwala, że go na miazgę rozgniecie, a potem przez piętnaście minut solidnie od niego obrywa. Co prawda obrywa na niby, ale robi tak zbolałe miny, że publika się wzrusza. Co i rusz jakaś pani krzyczy poruszona „nie wstyd ci kobietę bić?” a zaraz potem słychać zgodny chór „ty pedale!” (maricon), zresztą wspomagany przez konferansjera. Na ring sypią się mandarynki, niektórzy zagraniczni goście tak się rozochocają, że porządkowi im te mandarynki muszą zabierać. Wreszcie, kiedy los zbitej na kwaśne jabłko cholity i jej warkocza (w przypadku przegranej zostanie ścięty) wydaje się przesądzony, ktoś robi szacher-macher i nagle półprzytomna cholita leży na swoim przeciwniku. A że jest masywna, ten nie ma szans się spod niej wydostać. Sędzia odlicza do trzech i tłumy wiwatują - cholita górą.
Było to zabawne doświadczenie, momentami się dłużyło, ale ogólnie ciekawe. Boliwijczycy zabłysnęli zmysłem handlowym, że tak niewinną rodzinną rozrywkę sprzedają obcokrajowcom jako sport ekstremalny. Reklamują to obrazkiem, na którym jedna panienka drugą poddusza bezlitośnie. Na miejscu okazuje się, że krew nie leje się strumieniami (jest tylko ciut czerwonej farby na czole), a mimo to turyści się dobrze bawią. Można pojechać samemu, obstawa absolutnie zbędna. Nam się bardzo przydał nasz gościu, bo straszny grad się zerwał, a wokół ani jednej taksówki. Jako jedni z nielicznych od razu mogliśmy się stamtąd urwać. Jak chcecie jechac sami, kazcie sie wiezc do Multifuncional Ceja El Alto, na przeciwko rynku, na ktorym handluje sie autami i domami (patrzysz na zdjecie i mowisz "biore go").