Dogoni to jedna z wielu grup etnicznych zamieszkujących Mali. Ich wyjątkowość polega na tym, że mieszkają w pięknych okolicznościach przyrody (o tym zaraz) i że zachowali swój tradycyjny, wiejsko-afrykański styl życia bardzo oderwany od naszego, coś jak skansen na żywo. Jakiś czas temu kilku antropologów zdecydowało, że wierzenia i kultura Dogonów są czymś naprawdę wyjątkowym, napisało o tym kilka książek, temat podchwyciły przewodniki i turystyczna stonka, a obecnie to główna atrakcja turystyczna kraju.
Dogoni zamieszkują środkową część Mali w okolicach wpisanego na listę UNESCO uskoku Bandiagara, który oddziela skalistą wyżynę od piaszczystych równin. Uskok ma wysokość do 500 m i ciągnie się przez ok. 150 km. No i jest naprawdę malowniczy. Niektórzy Dogoni mieszkają na wyżynie, inni na nizinie, a kilku nawet na samych skałach. Wycieczki polegają na odwiedzaniu kolejnych wiosek, interakcji z miejscowymi, jedzeniu, odpoczywaniu i kupowaniu pamiątek. Nie trzeba nic ze sobą nosić, bo noclegi są na miejscu i jedzenie też (nawet zimna cola i piwo z lodówek zasilanych generatorem), a wioski są rozsiane co 3-4 km.
Wioska podzielona jest też zwykle na dzielnice wyznaniowe – często w jednym pueblo mieszkają muzułmanie, chrześcijanie (głównie owoc pracy amerykańskich misjonarzy) i animiści. Każda grupa zajmuje określoną część wioski, małżeństwa mieszane również praktycznie nie istnieją. W środku dzielnicy jest też wtedy np. meczet lub kościół. I wreszcie każda ma oddzielną togonę, czyli krytą słomą altankę, w której gromadzi się rada starszych danej grupy, aby rozwiązać ewentualne problemy czy konflikty. Oczywiście bywają wioski np. tylko muzułmańskie. Wtedy problem znika a jedyną świątynią jest meczet.
Opiekunem duchowym wioski jest hogon – dogoński szaman. Hogoni to wymierająca profesja, ma ich niewiele wiosek, bo to wymagający zawód. Trzeba porzucić rodzinę i żyć w pustelni. I nie myć się, bo hogona wylizuje do czysta święty wąż lévé. A przecież żyć z turystów można przyjemniej. Więc hogonów podobno jest już tylko kilku, a nawet ci, którzy są, nie przyjmują zwykle turystów. Ostatnim honorowym hogonem został podobno Jacques Chirac, gdy był tu z oficjalną wizytą kilka lat temu. Ale chyba nie zrozumiał, jak powinien sprawować swój nowy urząd, bo wrócił do Francji jakby nigdy nic.
Tradycyjnie hogona podobno wybiera święty lis, który chodzi po domach dogonów i je proso z zostawionej miseczki. U kogo zje najwięcej, ten zostaje hogonem. Pewnie nikt nie oszukuje, bo i też mało kto chce być hogonem. Zaszczytne to, ale i trudne zajęcie.
Proso ma w ogóle poczesne miejsce w kuchni dogonów. Mięso jadane jest tu rzadko (drogie) i kupowane tylko dla turystów. Podstawą są zupa z prosa, legumina z prosa, piwo z prosa i krem z prosa. Piwo z prosa jest dość orzeźwiające i przypomina krzyżówkę amerykańskiej chichy (poczytajcie nasz blog o Ameryce) z kukurydzy oraz wędzonej lemoniady (tak!) : )
W kraju Dogonów zgubić się jest trudno (idzie się wzdłuż uskoku), jednak przewodnik jest obowiązkowy ze względów prawnych i kulturowych. Dobrze też, żeby był to Dogon, bo lokalni rzadko znają dobrze francuski, więc turysta się nie dogada, a przewodnik – owszem (chociaż dialektów dogońskich jest co najmniej kilkanaście i nie zawsze są wzajemnie zrozumiałe, ale zawsze to lepiej niż z francuskim). Aha, bez przewodnika turysta może nieświadomie zbezcześcić wiele świętych miejsc, których „odkażenie” będzie go kosztować słoną ofiarę. Przewodnik więc się opłaca : )
Przewodnik, który przyczepił się do nas w Bandiagarze i nie chciał się odczepić, zaproponował nam bardzo wredną stawkę. Znaleźliśmy więc innego z polecenia dopiero co poznanych włoskich turystek. Nowy przewodnik nazywał się Baba i miał dojechać z Sevare (to tam, skąd właśnie przyjechaliśmy do Bandiagary, żeby było taniej hehe). Nasz stary przewodnik nachodził nas jeszcze kilkakrotnie, marudząc, że przewodnik musi być z Bandiagary, ale go olaliśmy. Baba zjawił się następnego dnia z dwugodzinnym opóźnieniem. Zakupiliśmy orzeszki cola jako prezent dla lokalnej ludności plus parę niezbędników i w drogę. Po 1,5 h telepania się dychawiczną taksówką po okropnej drodze dotarliśmy do naszej pierwszej wioski na wyżynie – Aindelou. Przewodnik oprowadził nas, pogadaliśmy z mieszkańcami (szczątkowo), obejrzeliśmy pamiątki, zrobiliśmy fotki. Co ciekawe, Dogoni mają swoje kasty w obrębie wioski. Jedną z nich są rolnicy (większość), a drugą – kowale. Kowale wyrabiają narzędzia, broń i – ostatnio – pamiątki. Mieszkają też w osobnej części wioski. Rolnicy mówią o nich „nasi kuzyni”, ale małżeństw mieszanych nie ma. zjedliśmy lunch (jedzenie dobre i nawet zbyt obfite, ale z kośćmi, co później okazało się regułą – nawet baranina czy wieprz). Po odpoczynku ruszyliśmy w drogę, opędzając się od żądnych prezentów dzieciaków i od sprzedawców pamiątek. Na razie prawie zero turystów.
Tu dygresja o przewodniku: Baba to młody dynamiczny chłopak, który opowiadał nam wiele ciekawostek z życia Dogonów, czasem wyssanych z palca, ale zawsze interesujących. Pochodził też rzekomo z jakiejś szacownej rodziny, dzięki czemu mogliśmy robić zdjęcia miejscowym. Ewentualne protesty zagłuszał Baba powołując się na pamięć swego dziadka oraz my, wręczając fotografowanym orzeszki cola.
Do drugiej wioski – Benigmato - dotarliśmy przed zmrokiem po chyba 40 minutach drogi i to był nasz cały spacer na 1szy dzień. Dość rozczarowujące jeśli chodzi o wysiłek. Ale widoki na uskok i równiny były piękne. Co prawda miejscowi mieli jakieś tańce maskowe dla turystów i nie chcieli nas wpuścić na punkt widokowy, bo stamtąd widzielibyśmy tańce bez płacenia (mieliśmy te tańce zaplanowane w innej wiosce, więc nie chcieliśmy płacić), ale Baba znów powołał się na dziadka i było po sprawie.
Tej nocy (i następnej też) spaliśmy na dachu jednego z domków dla turystów. Pod gwiazdami było pięknie, choć trochę chłodno (mocny wiatr). Ale od czego śpiwory. Niestety w tej wiosce roiło się już od innych toubabów. Prysznic nie wzięty, bo było syfnie i śmierdziało, ale miejscowi podobno nawet takich luksusów dla siebie nie mają.
Następnego dnia po śniadaniu zeszliśmy na równinę i po godzinie doszliśmy do kolejnej wioski (10.00). Tu przewodnik oświadczył, że dalej ruszamy dopiero o 15.30, jak się ochłodzi. Trasa nie była trudna (płasko), ale posłusznie zjedliśmy lunch, przeszliśmy się po wiosce i wynudzeni jak mopsy siestowaliśmy do pół do czwartej. Potem znów godzina drogi i byliśmy w Endé, rodzinnej wiosce Baby, gdzie mieliśmy zaplanowane tańce. Niestety, Baba zapomniał, że tańce zaczynają się o 15.00, więc dotarliśmy na ostatnie 10 minut. Wykłóciłem się o 50% zniżki na bilety (EUR 7 piechotą nie chodzi : ) i zasiedliśmy. Nie dało się zrobić dobrych fotek z powodu światła, ale było miło. Kolacja, nocleg na dachu i tak dobiegł końca drugi dzień.
Trzeciego dnia postanowiliśmy zrobić trochę więcej kilometrów. W pierwszej napotkanej wiosce – Teli – zwiedziliśmy domki wykute w/na skałach, pozostałość po kulturze Telemów. Telemowie to pigmeje, którzy zamieszkiwali te tereny przed Dogonami. Baba twierdzi, że kiedy Dogoni nadeszli, podzielili się terenem z Telemami, ale potem stopniowo Telemowie się wynieśli, bo zrobiło się ciasno. Antropolodzy twierdzą, że Telemowie zostali przez Dogonów wyparci. Cytując nową klasykę polskiego kina: „Prawda? Nie ma takiej.” : )) Wioska na skałach jest pusta. Po odejściu Telemów Dogoni zbudowali obok swoje domki (dużo większe oczywiście) i spichlerze, ale w latach 60-tych XX wieku zeszli ostatecznie do podnóża uskoku i osiedlili się tam, bo pewnie było to wygodniejsze (więcej miejsca, nie trzeba drałować w górę i dół uskoku, żeby kozę wydoić). Zwiedzanie skalnych wiosek to żelazny punkt programu i naprawdę ciekawa rzecz. Podobno w innych rejonach kraju takie wioski są jeszcze czasem zamieszkane.
Potem wyjątkowo wybraliśmy się w dalszą drogę o 12.00, w największy upał, bo chcieliśmy się raz w życiu zmęczyć. O 13.30 dotarliśmy do kolejnej wioski, zjedliśmy lunch, szybko odpoczęliśmy i ruszyliśmy na ostatni odcinek, który wiódł z powrotem na górę uskoku (samochód mógł nas odebrać i tam i tu, ale chcieliśmy się ciut spocić). Faktycznie było gorąco, ale po piętach w skalnej wspinaczce deptały nam młode, lokalne dziewczyny niosące na głowie ogromne kosze, więc uniesieni honorem przynajmniej staraliśmy nie dać się wyprzedzić. Kiedy odebrała nas taksówka przy głównej autostradzie do Burkina Faso (szerokość 4,5 m tak na oko), byliśmy zgrzani jak święte lisy na pustyni.
O 19.00 dotarliśmy do Sevare (po odebraniu głównej części bagaży z hotelu w Bandiagarze), gdzie wdaliśmy się w małą dyskusję z taksiarzem i Babą o pieniądzach (okazało się, że wisimy im ciut więcej z uwagi na małe nieporozumienie). Atmosferę podgrzewał fakt, że oba bankomaty w mieście wypięły się na nasze karty. Musieliśmy jechać do pobliskiego Mopti. Wróciliśmy zmęczeni, ale z tarczą (dziękujemy ci, banku BDM). Baba znalazł nam jeszcze fajną knajpkę w Sevare (nazywa się Damou, jest tania, głównie dla lokalnych, ale ma turystyczne dania; żarcie pyszne i ogromne porcje).
W tym miejscu musimy polecić naszego przewodnika. Był bardzo sympatyczny, wesoły, wyluzowany i miał sporą wiedzę. A przynajmniej ciekawe opowieści : ) I nie był bardzo drogi. Jego numer to 79357872, a email: ousmane_b_g@yahoo.fr. Ale lepiej dzwonić.