Pod ekwadorsko-kolumbijską granicę dojeżdżamy po zmroku, w strugach deszczu. Z ulotki w okienku wynika, że Ekwadorczycy wygrali konkurs na najwyższą karę za zgubienie tarjeta andina czyli świętego papierka niezbędnego do wyjazdu z kraju (kopiuje się tam dane z paszportu i dostaje ten sam, co w paszporcie stempel wjazdowy). Wołają sobie ot 200 dolców. Jak miło, że tym razem ich nie dostaną, bo papierki mamy w porządku. Przez jakiś czas będzie spokój, bo Kolumbijczycy takich pierdół nie uznają.
Ledwie przekraczamy granicę, trzy osoby po kolei nas próbują naciągnąć. Najpierw pan od change money coś mocno zaniża, tłumacząc się, że źle w kalkulatorze wstukał, bo ciemno, potem kierowca busa do Pasto nie oddaje reszty i bezczelnie kłamie, że wszystkim tyle policzył, a na końcu musimy się z cwanym taksiarzem użerać.
Czyżbyśmy, jak w przypadku Ekwadoru i Boliwii, mieli za drugim podejściem zupełnie odmienne wrażenia? No ale przekonać się do nielubianego kraju zawsze miło, za to zniechęcić do faworyta – ból. Spoko, nie znielubimy was tak łatwo. Idąc za jakimś gringosem, znajdujemy w miarę sensowny hostel, blisko placu. Po zalogowaniu wychodzimy coś zjeść. Miasto śpi, po ulicach przemykają jakieś niedobitki, ale wszystko zamknięte. Jedyna knajpa wciąż czynna o godzinie 22.00 jest przy hotelu Galeras. Miejscowe młodziaki oglądają na projektorze teledyski do przebojów cumbii i vallenato, a żeby im nie przeszkadzać, kelner, zamiast włączyć światło, kartę pokazuje nam przy latarce :-)
Miasto okazuje się całkiem niebrzydkie, większość zachowanych historycznych budowli jest świeżo odnowiona, co mnie dziwi, bo Kolumbijczycy sami przyznają, że ratowanie zabytków absolutnie władz nie interesuje. Zwykle działa myślenie: niech się przewróci, to będzie miejsce na nowe, ale Pasto na szczęście jest wyjątkiem. A przecież turyści zaglądają tu bodaj raz w roku, na styczniowy karnawał (dni Białych i Czarnych). Zwiedzanie nas nie pasjonuje, bo temperatura jak w Polsce (do +10C) i siąpi a Łoś w dodatku zaniemógł. Kolejne dni schodzą nam na pracy i badaniach takich i owakich, z których nic nie wynika. Knajp normalnych brak, jest albo popularny zestaw obiadowy albo fast foody. Dopiero trzeciego dnia namierzam centrum handlowe z food courtem – w Kolumbii niezawodne miejsce z normalniejszym jedzeniem. Na urzędzie miasta wisi wielki plakat, obwieszczający, że pastusos czyli mieszkańcy Pasto właśnie pobili rekord Guinessa w kategorii ...największej ilości Św. Mikołajów na rowerze. Przekopałam google’a ale niestety świat tego newsa nie docenił. Z dużym trudem znalazłam zdjęcie Mikołajów na stronie krajowej gazety, poza tym cisza. Szkoda że tych kilka dni się spóźniliśmy, ponad 5 tys. Mikołajów na Panamericanie to musiał być ubaw po pachy. Całą noc dzielnie jechali - mam nadzieję, że w Gwiazdkę nie będą zbyt zmęczeni. Kolejny bożonarodzeniowy akcent to dekoracje świetlne na budynkach i na placach – świecące aniołki, choinki, prezenciki itd. - klasyka gatunku, zadomowiona w całej Kolumbii. Za to czymś nowym dla mnie był widok Jezusa sprzedającego jadalną breję z wiadra. Jezus był mało entuzjastyczny i szybko się zmył, za to na stanowisku zastąpiła go szeroko uśmiechnięta kobieta w niebieskich szatach. Breja nazywa się rico-rico czyli pychotka i przypomina polskie ciepłe lody, a pani widząc jak zza węgła ją próbuję „zdjąć”, coraz szerzej i szczerzej się uśmiechała. Jesteśmy daleko od Peru i na widok aparatu ludzie nie wyciągają łapy po datek tylko zaciekawieni zagadują skąd jesteś. Zresztą i bez aparatu turysta wzbudza zainteresowanie. W barze, gdzie poszłam na lokalny przysmak – quimbolitos (ciastka z białego sera gotowane w liściu) i kumis (czyli domowy jogurt, wyrabiany przez większość piekarni) też mnie klientka w pogawędkę wciągnęła.
Wybieraliśmy się do parku narodowego Isla de Gorgona. Nieliczne relacje odwiedzających są entuzjastyczne, chociaż wyspa jest głównie zamieszkana przez żmije i skorpiony, a naokoło kręcą się rekiny. Właśnie ze względu na niegościnną faunę do niedawna działało na niej więzienie, po którego ruinach dziś buszują małpy. Niestety prawa do eksploatacji wyspy wykupiła agencja Aviatur, wstawiła tam full wypas chatki i ceny od razu podniosła 10-krotnie. Zresztą ceny dość utajnione, bo pracownikowi agencji ich odnalezienie zajęło 15 minut. A następnego dnia znowu skoczyły do góry. Teraz koszt porównywalny jest z wizytą na Galapagos, więc trochę przesadzili. Problem w tym, że ceny kształtuje popyt wewnętrzny. Jest w Kolumbii grupka ludzi, którzy gdzieś swoją kasę chcą wydać w luksusowym otoczeniu, ale w kraju a w Kolumbii takie odpowiednio luksusowe miejsca można zliczyć na palcach.
Zamiast jechać na wyspę, postanowiliśmy więc odwiedzić znajomych w Cali. Okazało się, że kumpel, który nas gościł dwa lata temu przeniósł się do Hiszpanii, ale nie mniej serdecznie przyjął nas jego brat z narzeczoną. Tytułem wieczorku zapoznawczego poszliśmy obejrzeć świąteczne świecące dekoracje – jak zwykle zainstalowane wzdłuż rzeki kolorowe kule, motylki, ptaszki i co tam jeszcze. Potem zrobiliśmy sobie rundkę po la Quinta, głównej ulicy rozrywek w Cali, rozbrzmiewającej zewsząd salsą. Kiedy przyjechaliśmy dzień przed Wigilią, cała rodzina zebrała się na novena de aguinaldos, czyli wspólnym odczytaniu tradycyjnego zestawu modlitw bożonarodzeniowych przetykanych kolędami. Zgodnie z nazwą i kolumbijską tradycją takich codziennych spotkań powinno być 9 do Wigilii włącznie, ale kto ma na to czas? Za to w wieczór wigilijny na powagę miejsca już nie ma. U nas z głośnika leciała salsa i inne gorące rytmy, które nie pozwalały na miejscu usiedzieć. Nawet mieliśmy pod ręką polskie kolędy, ale się te rzewności nie komponowały z atmosferą fiesty. Było sporo do jedzenia, nawet nasz wkład, langosze, ale nie jedzenie było najważniejsze. Koło ósmej coś przekąsiliśmy, żeby nie zgłodnieć, ale ogólnie zasiada się o północy i wtedy impreza już raczej dogasa. Nikt nie celebruje uczty, ani przy garnkach nie sterczy. Kiedy mamy mięso okazało się kapciowate, to sama z siebie się śmiała, że chyba jej słonia wcisnęli, zamiast wołowiny. I nie rwała włosów z głowy, że zawiodła, jako gospodyni, matka i Kolumbijka :-). Nie było miejsca na kłótnie, dyskusje polityczne, tylko na wspólne tańce i wesołe rodzinne rozmowy. Brakowało mi trochę tego naszego przepychu – fury pyszności, których nikt nie zmieści - ale my chyba tę Wigilię zbyt dużym wysiłkiem okupujemy. Ktoś kilka dni wcześniej dookoła tego wszystkiego biega, a potem nawet nie ma siły się cieszyć. Chyba więc zdrowszy model kolumbijski.