Uchachaliśmy się za wszystkie czasy, ale spłukiwanie farby z włosów zajęło nam tyle, że następnego dnia odechciało nam się powtarzać zabawę. Zamiast tego przemknęliśmy się na dworzec i złapaliśmy odjeżdżający właśnie busik do Tierradentro. Dwa lata temu już tam nie dojechaliśmy, bo skończyła nam się wiza. Zresztą nie byliśmy pewni czy chcemy, bo Lonely Planet straszył, że okolica niezbyt bezpieczna. Ale to w końcu jedno z zaledwie pięciu w Kolumbii miejsc na liście UNESCO, więc pomyśleliśmy, że warto, zwłaszcza, że w nowym przewodniku Footprinta zastrzeżeń do bezpieczeństwa nie zgłaszali. Wyjeżdżamy z miasta, myślimy: zostawimy śmigus-dyngus za sobą, a tu przez okno worek z wodą pac w panienkę rząd obok. Pasażerowie wszystko w popłochu zamykają, włącznie z klapą w suficie, bo i stamtąd się leje. Co i rusz zza krzaka wyskakuje wesołek z wiadrem, a bandy uzbrojone w szlauchy stoją nawet na dachach, żeby mieć lepszy punkt rażenia. W mijanych przez nas wioskach nie cackają się. Już pół godziny przed Tierradentro widzimy jak kilku młodziaków cap kolegę za kaftan i chlup go z wiadra wodą z glinianki. Wysiadamy pod muzeum w Tierradentro, oglądamy się niepewnie na dzieciaki z sikawkami, ale zaraz słyszymy, jak się między sobą upominają, że „mama nie kazała” turystów ruszać. Tierradentro to kompleks podziemnych grobów sprzed 4000 lat, o ścianach udekorowanych w intrygujące geometryczne wzory. Są cztery stanowiska, ale tylko w grobach Segovii zamontowano podświetlenie. Inne można zwiedzać z latarką, ale nasze punktówki niewiele pozwalają dojrzeć. Każdy grób ma dwa filary z rzeźbionymi twarzami oraz ściany i strop pokryte wzorem, od którego nie sposób oczu oderwać. Zwłaszcza w najlepiej zachowanych komorach, gdzie farba się nie zatarła. Od stropu promieniście odchodzą podwójne lamówki, które tworzą szkielet okrągłej izby wypełniony misternym motywem. Trudno uwierzyć, że ten „projekt”, według datowania C14 ma lat ok. 1400 (najstarsze groby z 600 r. n.e.), bo wygląda całkiem awangardowo. Prakolumbijczycy swoje groby instalowali na szczytach wzgórz, żeby zabezpieczyć je przed trzęsieniami ziemi. Nie do końca się to udało, bo najciekawszy kilka lat temu tąpnął i nie wiadomo, kiedy znów go udostępnią. Efekt uboczny tej lokalizacji jest zaś taki, że zwiedzanie trzeba okupić niezłą wspinaczką. Na szczęście słońce wyszło dopiero pod sam jej koniec.
Okolica bardzo sielska. Tonie w zieleni i kwiatach, bo znowu jesteśmy w tropikach. Wieśniacy po drodze spijają nas pyszną (!) chichą (cziczą) prosto z miski, a w wiosce pod sklepikiem sąsiedzi rozsiedli się z gitarami i robią jam session. Do Tierradentro nie dojechało mięso, więc gospodyni wysyła nas na kolację do niewiele większego miasteczka, San Andrés de Pisimbalá. Zapomina tylko dodać, że mieszkańcy chodzą spać z kurami. O godzinie 21.00, po dwukilometrowym spacerze przez ciemny las wszystkie trzy knajpki zastajemy zamknięte. Pukamy do najbardziej obiecującej, a tam pani zaspana w koszuli nocnej. Ale zamiast odprawić nas z kwitkiem, stawia przed nami dwa pyszne obiady z piwem za łączną kwotę 11 złotych :-). No i w ogóle ludzie tu bardzo serdeczni i zupełnie niezepsuci turystyką. Pewnie dlatego, że turyści przyjeżdżają tu od niedawna, odkąd w okolicy na stałe siedzi wojsko.
Po Tierradentro jedziemy przez Popayán do Armenii. Tzw. strefę kawy już znamy z poprzedniej wizyty, ale przegapiliśmy pocztówkową atrakcję - Valle de Cocora z wysokimi palmami na tle zielonych wzgórz. Pogoda znowu nas dyma, chmury nie chcą odpuścić, więc cykamy co się da i się żegnamy. Pięknie tam rzeczywiście, ale trzeba to przy słońcu kiedyś zobaczyć. Okolice Armenii to główny rejon turystyczny dla Kolumbijczyków. Nie do końca nas ujął za poprzednim razem, ot, zielone pagórki i jakieś parki rozrywki. Tak się złożyło, że tu właśnie zaczęliśmy odkrywanie Ameryki i byliśmy nastawieni na bardziej spektakularne widoki: strzeliste skalne szczyty i lodowce. A tu góry łagodne i zarośnięte, phi. Dopiero teraz, gdy w pamięci mamy górskie pustkowia kilometrami ciągnące się w Peru i Ekwadorze, soczystą zieleń Kolumbii witamy z należnym jej entuzjazmem. Za szybą autobusu co i rusz przetaczają się obrazki z kalendarza. Akacja dramatycznie rozczapierzona na szczycie wzgórza, falujące stoki kawowe. Gapimy się intensywnie i próbujemy zapamiętać to za czym nie nadąża aparat.