Do Popayán przyjeżdżamy bladym świtem... Lokujemy się w dyskretnym hoteliku w kolonialnym centrum. Po drobnej toalecie ostrożnie wystawiamy głowę za bramę hotelu... pusto... można iść. Spłoszeni przemykamy 20 metrów do najbliższego baru. Nad szklanką gorącej czekolady w napięciu obserwujemy zza szyby sytuację. Nadciąga burza. Na ulicach powoli zaczynają się pojawiać grupy młodych ludzi o wysmarowanych farbą twarzach i zaciętych minach. A my nie jesteśmy przebrani. Robię szybkie obliczenia... Jeśli teraz wybiegniemy stąd, do hotelu dotrzemy w może.. 16 sekund... Może się uda... może się uda... Czas na decyzję. Biegniemy... Czuję, jak bije mi serce (1700 m npm), ale hotel jest już nasz. Tym razem obyło się bez strat...
...Dwie godziny później zakładamy najgorsze ubrania i zostawiamy wszystkie wartościowe rzeczy w hotelu... Od rynku dzielą nas cztery przecznice. Pierwsze dwie przechodzimy gładko, następne dwie staramy się obejść opłotkami. Na ulicach panuje dziwna pustka, ale wyczuwa się rosnące napięcie. Wciąż jestem nerwowy, ale powoli zaczynam się rozprężać. Obok wciąż nikogo, tylko z tyłu jedzie samochód. Rozluźniam się i zaczynam spokojniej oddychać. W tym momencie z przejeżdżającej ciężarówki wpada mi pod koszulę wiadro lodowatej wody a na włosach i twarzy dostojnie osiada spora garść talku... Nie, nie przyjechałem tu z występami teatru kabuki. Panie i Panowie, kolumbijski Carnaval de Negros y Blancos uznajemy za otwarty!
Chciwie przysuwamy się w stronę skąpo świecącego słońca, aby choć trochę wysuszyć ubranie, ale ma to tyle sensu, co próba wypicia Amazonki. Zewsząd zbiegają się nowi uczestnicy zabawy też pragnący pobawić się kosztem obcokrajowców. Bezlitośnie sypią się na nas na przemian pociski z talkiem i baloniki wypełnione wodą. Kiedy jesteśmy już tak przemoczeni, że przestajemy reagować na nowe razy, karnawałowe hieny tracą zainteresowanie i zaczynają walczyć między sobą. Na ulicach panuje chaos. Na każdym rogu czai się snajper, każdy balkon jest niezdobytą twierdzą, a każdy pojazd wozem bojowym. Oba dostępne na rynku hydranty zamieniają się w punkty aprowizacyjne. Ulice miasta spływają farbą, łzami, talkiem i bitą śmietaną... Immunitet mają tylko rowerzyści i uliczni sprzedawcy.
Co pewien czas dla urozmaicenia ktoś dekoruje nam twarze porcją pianki w spreju znanej nam już z karnawału w Oruro lub wciera nam w twarz i we włosy różnokolorową farbę, najczęściej czarną, czasem zieloną i czerwona. Gdy kompletnie nie różnimy się już od otoczenia, a moglibyśmy uchodzić za żołnierzy GROM-u trafionych urodzinowym tortem, nadchodzi czas na odwet. Pospiesznie dozbrajamy się u jednego z ulicznych sprzedawców – pianka, woreczki z wodą, talk. Przechodzimy do ofensywy. Zasada jest prosta. Na początek szuka się osób, które wciąż są dość czyste, albo tak o sobie myślą. Osoby te sumiennie wyprowadza się z błędu. Następnie wyszukuje się tych, którzy nie do końca dobrze się bawią – im należy się podwójna porcja pianki, na rozweselenie. Później moczy się tych, którzy na oko zdążyli już odparować z siebie przynajmniej 10% wody – wprawny karnawałowicz umie wyłuskać takie jednostki z tłumu jednym spojrzeniem. Wreszcie, zanim zdajesz sobie sprawę, że sam spełniasz to ostatnie kryterium, rzucony znienacka kubeł wody sprawnie reguluje twoje zaległości, zmywając przy okazji większość farby. Gra zaczyna się od początku...
Zabawa robi się coraz bardziej gorąca. Po rynku jeżdżą wyładowane po brzegi półotwarte ciężarówki, z których w tłuszczę ciskane są wszelkie dostępne rekwizyty. Idea jest taka, aby zdążyć odjechać, zanim tłuszcza zdąży oddać. Niestety kierowcy nie mogą przebić się przez gąszcz wysmarowanych ciał i już za chwilę rozchichotani pasażerowie sami zmieniają się w rzeźby nowoczesne, ginąc pod gradem farby, wody i mąki (te dwie ostatnie doskonale łączą się na włosach tworząc na ulicy specyficzny klimat fryzur à la Limahl). Atak udaje się odeprzeć jedynie przedsiębiorczemu właścicielowi ciężarówki z armatką wodną. Za plac odprowadza go wycie zawiedzonej tłuszczy. Nie szkodzi, za kilka minut przyjedzie znowu. A woda i tak mu się zaraz skończy...
Zmęczeni wracamy do hotelu na chwilę odpoczynku. Zapominamy, że po ostatnim kuble wody wyglądamy już prawie normalnie. Zza rogu nagle wyłania się grupa kilkunastu wyrostków. Na ich twarzach powoli zastyga grymas dzikiego triumfu i żądza mordu... „Gringooooo!!!!!!” – dobiega nas potworne wycie tuzina gardeł. Rozglądam się dziko na boki, ale nie ma dokąd uciec. Hieny dopadają nas i w okamgnieniu wcierają w nas swoje całe zapasy farby. Taki już chyba nas los, jako jedynych obcokrajowców w mieście. Wyglądamy chyba niefajnie, bo przechodnie ze współczuciem pytają nas, czy wszystko w porządku. Niektórzy na rozgrzewkę częstują aguardiente i rumem..
Kiedy myślimy, że wszyscy nam już odpuszczą natykamy się na grupę żołnierzy z kolumbijskich Sił Powietrznych. Stoją na rogu ulicy, dwie przecznice od placu i czyhają na ofiary. Kiedy się do nich zbliżamy, przez głowę przemyka mi myśl o odwrocie, ale jest już za późno - trzech krzepkich chłopaków z mundurach szybko przebiega dzielący nas dystans i siłą zaciąga mnie w stronę grupy. Tym razem talk, farba i pianka lecą na mnie ze wszystkich stron w akompaniamencie głośnego śmiechu. Na koniec gwóźdź programu - z wysokości pierwszego piętra leci na mnie obowiązkowy kubeł wody rzucony przez przedsiębiorczego sierżanta czatującego na z góry upatrzonych pozycjach. Rytuałowi stało się zadość. Chłopaki poklepują mnie po plecach i pytają skąd jestem. Potem wyrywają z ulicy kolejnego delikwenta. Aśka, korzystając z zamieszania, przemknęła już na bezpieczną odległość...
Zaczynamy planowy odwrót do hotelu, bo robi się zimno. Recepcjonistka na nasz widok pokłada się ze śmiechu. Gorący prysznic przynosi chwilową ulgę, ale jeśli mamy zmyć z siebie całe brzemię zabawy, na jednym się nie skończy. Jutro przecież repeta. Karnawał w Popayán pozostanie nam na długo w pamięci...
Popayán jest tylko jednym z miast regionu organizującym Karnawał Białych i Czarnych. Pierwszeństwo i prymat trzyma tu Pasto, miasto położone 350 km na południe, bliżej granicy Ekwadorskiej. Tam Karnawał to nie tylko lanie się wodą i malowanie na biało i czarno – to defilady, parady oraz konkursy wielkich kolorowych platform zwanych carozas. Ponieważ jednak cały ten blichtr znamy już m.in. z Rio de Janeiro oraz boliwijskiego Oruro, postanowiliśmy, że tym razem postawimy na czystą, nieskrępowaną zabawę. Tradycja zabaw sięga epoki kolonialnej. 5 stycznia to Día de los Negros, czyli Dzień Czarnych. Tego dnia afrykańskim niewolnikom w mieście pozwalano podobno na uliczne swawole i niczym nieograniczone hulanki. Na pamiątkę tego zwyczaju ludzie malują siebie oraz innych czarną farbą. Następny dzień to dla kontrastu Día de los Blancos – czyli Dzień Białych. W tym dniu wszyscy sypią się mąką lub talkiem, choć nie bardzo wiadomo, co ma on upamiętniać. W praktyce jednak zarówno czarna farba (oraz inne jej kolory), jak i mąka lub talk wykorzystywane są naprzemiennie, wedle uznania lub „zapotrzebowania” ofiary w obu dniach karnawału. Na wsiach w prowincjach Cauca i Nariño z braku talku i zasobów finansowych, a nadmiaru deszczu, używane jest także błoto, co już nie jest tak zabawne, ale za to o ile bardziej przaśne. Dopuszczalne są także jajka, oczywiście w połączeniu z mąką, a nie talkiem.