Wieczorem w przeddzień Sylwestra logujemy się w hotelu w Medellín. Rano wychodzimy na miasto - w centrum ludź na ludziu. Sprzedawcy się przekrzykują i zbywają najdziwniejsze rzeczy, w tym cuchnące kadzidełko na szczęście i białe pluszowe myszki przemalowywane pastą do butów na szczury. Tłok taki, jakbyśmy stali w kolejce do chodzenia ulicą. Zapomniałam wspomnieć, że w Bogocie udało nam się kupić kolumbijski chip do telefonu, co mile nas zaskoczyło zważywszy naszą telefoniczną epopeję sprzed dwóch lat (
czytaj cz. I i
cz.II ). Cóż z tego, gdy chip przestał działać po wyjeździe z Bogoty. Znalezienie Internetu w centrum miasta graniczy z cudem, punktów z kabinami do dzwonienia też brak, więc zostaje nam wydzwaniać do znajomych z minutos czyli od ludzi odpłatnie udostępniających swoje komórki na ulicy. Mauricio jest już na fince czyli działce, 2 godziny pod miastem i Sylwester spędza z rodziną dziewczyny. Wygląda na to, że impreza rozsypała się na dwie frakcje, mamy sobie wybrać, co wolimy. Hm, spotykamy się po południu z bratem Mauricia i okazuje się, że jego dziewczynie właśnie zmarł dziadek, więc z imprezy nici. W ogóle ze zdziwieniem odkrywamy, że Feliz Año czyli Sylwester to właściwie powtórka z Wigilii, bo zamiast na imprezie, spędza się go z rodziną. W ostatniej chwili postanawiamy więc dołączyć do Mauricia, ale do Santa Fe de Antioquia nic już dziś nie jedzie. Zdesperowani bierzemy taksówkę za paskarską cenę. Po drodze taksiarz robi zdziwioną minę, że jest objazd, bo jakiś odcinek szosy zasypało i próbuje coś ekstra wyłudzić, chociaż Mauricio potem nam zdradzi, że objazd jest od ładnych paru miesięcy. W ogóle kolumbijscy taksiarze to osobny temat. Oczywiście zdarzają się uczciwi i kulturalni, ale większa część dzieli się na cwaniaków i nieudaczników. Albo sobie coś doliczają pod kłamliwym pretekstem, albo nie potrafią trafić na miejsce. W końcu jadą na liczniku, więc nie na rękę im szybko dojechać. Jeden Ziutek w Cali ze dwadzieścia minut plątał się po osiedlu, przemierzając wciąż te same ulice. Dziesięć razy trzeba mu było powtarzać na jakim skrzyżowaniu leży dom kolegi, a on się upierał, że taki adres nie istnieje. A przecież kolumbijski system ulic jest prosty jak drut. Opisaliśmy go dwa lata temu
tutaj . W Medellin za to trzech z kolei taksiarzy nie chciało nas z dworca zabrać do hotelu, bo „po adresie się nie orientują”. To ciekawe po czym? Ale wracając do Sylwestra to nasz taksiarz jeszcze się przez telefon chwalił, jaka mu się fucha trafiła, myśląc że nie rozumiemy. Niestety wyboru nie było, bo o dwudziestej nikt nie chciał już jechać. Na fince impreza się już rozkręcała. Niby rodzinna, ale rodzina niemała i rozrywkowa, więc były tańce i dużo trunków. Lekko wcięty wujaszek Beto ciągle mnie wyrywał na parkiet, szkoda tylko że zamiast salsy leciały jakieś cumbie.
Jeszcze w drodze na imprezę widzieliśmy w miasteczku słynne kukły starego roku (Año Viejo), które o północy puszcza się z dymem. Zwykle jest to dziadek z flaszką pod pachą, ale jeden był robiony na Ben Ladena. W związku z rygorystyczną kampanią przeciwfajerwerkową palenie kukieł zeszło do podziemia i niełatwo je spotkać. Niestety spóźniliśmy się na odpalenie i kilka minut po północy zastaliśmy już tylko popioły. Poznaliśmy też inne noworoczne tradycje Kolumbijczyków. Żeby zapewnić sobie powodzenie w nowym roku, trzeba wypełnić kieszenie soczewicą, założyć żółtą bieliznę a jeżeli chce się podróżować, to należy przejść się z pełną walizką wokół kwartału.
Santa Fe za dnia okazało się bardzo przyjemnym starym miasteczkiem, chociaż w Nowy Rok wypełnionym po brzegi kolumbijskimi turystami. Jak mi się udało znaleźć kluczyki do auta, które Mauricio posiał, pojechaliśmy na zabytkowy (znaczy z XIXw.) most wiszący, a potem na piknik nad rzeką. Żeby dojść do rzeki zdatnej do kąpieli trzeba było się przeprawić przez jej brudniejszą odnogę specjalnym mostkiem. Mostek jaki jest, widać na załączonym obrazku – zbity „na ślinę” z kuzynki bambusa, guaduy i z poręczami z gołego drutu. Przekraczanie go było dość ekstremalnym przeżyciem (mostek bujał się wesoło), zwłaszcza jak się niosło garnki i prowiant na zupę, którą rodzina chciała upichcić nad rzeką. Potem tę czystą acz rwącą rzekę kilka razy przechodziliśmy wpław, szukając dobrego miejsca na ognisko. W końcu ognisko zapłonęło i powstała słynna kolumbijska zupa sancocho (w sumie rosół z bananem, maniokiem i dużą ilością natki kolendry). Z powrotem po mostku (tym razem z resztą niedojedzonej zupy w garnku) trafiamy do samochodów i okazuje się, że akumulator wysiadł, bo zostały światła włączone. Ale Mauricio zamienił na chwilę akumulatory w samochodach i ... auto ruszyło. Brawa dla kolumbijskiej techniki.
Po powrocie do miasta, razem z setkami innych gapiów idziemy podziwiać alumbrados. Medellin słynie z najwymyślniejszych świateł świątecznych, co roku montowane przez miejską spółkę EPM, monopolistę energetyczno-wodociągowo-telefonicznego, którego usługi mieszkańcy bardzo sobie chwalą. W tym roku na obu brzegach rzeki stanął szpaler wielkich kolorowych choinek połączonych migającymi łańcuchami. Ciągnie się to na kilkaset metrów, a pomiędzy choinkami jest masa pomniejszych dekoracji. Między innymi Nino Dios, którego w tradycyjnej roli dostawcy prezentów powoli wypiera coca-colowy Santa. Są też ilustracje różnych świątecznych tradycji wraz z objaśnieniami, a w opisie kukieł Starego Roku wspomniano nawet o polskiej marzannie! Oczywiście wzdłuż dekoracji stoją rzędy straganów z jedzeniem, żeby nikt nie zgłodniał i pobrzmiewa wesoła muzyka. Nazajutrz wybieramy się do kolumbijskiego Bariloche. Podśmiewamy się z tego szumnego porównania, ale na miejscu się kajamy. Ze szczytu Piedra de Peñol po horyzont ciągnie się widok na zielone wysepki i zatoczki na jeziorze, a właściwie na zalewie przy tamie Guatapé. Gapimy się ze szczękami u ziemi, chociaż niebo szare. To jak to musi wyglądać w słoneczną pogodę? Czekamy i czekamy, ale nie nadchodzi. Tymczasem zwiedzających przybywa i na ciasnych betonowych schodkach wmontowanych w skałę robi się niezły zator, więc schodzimy żeby nie utknąć na górze. I oczywiście wtedy właśnie się rozpogadza :-). Ale już tych tłumów forsować nie będziemy, zresztą wspinaczka też dość męcząca. Zadowalamy się błękitną panoramą z nieco niższego pułapu i zjeżdżamy do miasteczka Guatapé, które zaskakuje nas kolorowo zdobionymi domkami. A wieczorem ładujemy się do autobusu. Zmierzamy do Popayán na Dni Czarnych i Białych, czyli dwa dni masowego oblewania się wodą, smarowania farbą i obsypywania czym popadnie. Popayán fiestę zmałpował od Pasto, ale wolimy ją spędzić tutaj, zamiast u źródeł, bo tamtejszy klimat z mokrym ubraniem nam się nie komponuje, brrr. Oddaję głos Łosiowi, żeby wam te hulanki barwnie zrelacjonował.