Następnego dnia powrót ogórem do Udon Thani. W Udon jakieś żarcie w centrum handlowym (skąd tu tylu białych??? przecież tu nic nie ma! – może tranzyt do Laosu?), net i autobus do Bangkoku. Żeby zdążyć na nasz bus do Kambodży (7.30 rano) musimy być o 6 w Bangkoku (taksówka z dworca do centrum, skąd odjeżdża nasz bus, może przecież utknąć w korku). Znając punktualność tajskich busów, wybieramy taki, który w planie dojeżdża o 4.30 (założyli 7h podróży na 600km i naszym zdaniem to zdecydowanie zbyt optymistyczne). Autobus jest wygodny, ale skurczybyk niestety tym razem przyjeżdża przed czasem, więc trąc zaspane oczy, lądujemy na dworcu o 4.00 rano...
Autobus do Kambodży bez większych wrażeń. Stary, ale dość wygodny. Można się rozłożyć, wypełniony do połowy. Na granicy nasz pilot (to autobus turystyczny, rezerwowany z hotelu) mówi: dajcie mi paszporty i zdjęcia, ja idę załatwić wizy do Kambodży. 40 USD od łebka. My na to: jak to? Przecież wiza kosztuje 20$. A on: nooo taak, ale wtedy dłużej to trwa itd... A my na to, że mamy czas. No i on, co dziwne, ustępuje, ale dyskretnie bierze nas na stronę (żeby inni nie zobaczyli!) i pokazuje, gdzie mamy iść. Spotkamy się po drugiej stronie, mówi. Z nami zabiera się jeszcze kilku Chilijczyków z autobusu. No i faktycznie, wizę załatwiamy bez problemu. Kilka formularzy, 20$ od łebka, zdjęcie i już. Najśmieszniejsze jest to, że jesteśmy po wszystkim szybciej od innych turystów, którzy dojeżdżają dopiero ½ h później.
Podróż do Siem Reap – czyli miasta, z którego zwiedza się Angkor Wat – przebiega bez zakłóceń. Już na pierwszy rzut oka widać, że Kambodża jest krajem znacznie biedniejszym od Tajlandii. Droga, którą jedziemy, została niedawno wyasfaltowana i przypuszczam, że stanowi element popisowy (to trasa: granica tajska – największa atrakcja kraju – stolica kraju). Ale i tak domy na jej poboczach nie wyglądają zbyt solidnie, a dokoła walają się śmieci (niby obrazek typowy dla tropikalnego kraju trzeciego świata, ale w Tajlandii to niespotykane!) Gdy zatrzymujemy się na popas, opadają nas chmary dzieci żebrzących o pieniądze lub chcących nam wcisnąć sznurkowe bransoletki (kolejna rzecz, której w Tajlandii nie ma).
Pismo inne niż tajskie, ale pokrewne i niestety podobnie niezrozumiałe. Większość cen jest w dolarach. Miejscowa waluta – riel – jest praktycznie nieużywana, chyba że do bardzo małych transakcji i do wydawania końcówek reszty mniejszych niż 1$ (bo monet dolarowych nie stosują). Bankomaty wydają też wyłącznie dolary. Kuriozum. Najmniejszy nominał riela: 100 = 7,5 grosza :D.
Aha, ludzie mówią po angielsku dużo lepiej od Tajów. Lepiej rozumie się ich i oni lepiej nas rozumieją. To pewnie dlatego, że kmerski nie ma tonów. Hehe aż się boję jechać do Chin, tam dopiero musi być gestykulogia stosowana przy próbach komunikacji...
Do Siem Reap dojeżdżamy późnym wieczorem. Zmęczeni, ulegamy namowom rykszarzy, którzy zabierają nas z dworca do miasta, i lądujemy w jakimś hotelu, z którego oni mają zapewne prowizję. Nic strasznego, ale – jak się przekonujemy po rozładowaniu bagaży – naprzeciwko za tę cenę mielibyśmy znacznie lepszy pokój (Angkor Deluxe Inn – wygląda jak 3-gwiazdkowy hotel europejski, naprawdę super odpicowany, a pokój dostajemy za US$13). Więc rezerwujemy go na przyszły dzień. I zapadamy w zasłużony sen (z powodu mojego złego planowania – czyli próby wciśnięcia zbyt wielu rzeczy w zbyt krótki czas - co drugą noc spędzaliśmy ostatnio w autobusie, a co drugą – czekając w jakimś przydworcowym hotelu na poranny autobus) – już dawno nie byliśmy tak zmęczeni.