Następnego dnia wyruszyliśmy do Phangnga, miasteczka nieturystycznego, ale słynnego z malowniczej zatoki z... krasowymi filarami wystającymi z wody. Wiemy, co powiecie, ale tamto było na jeziorku, a to – na morzu. Poza tym tu miało być jeszcze bardziej malowniczo. Autobus podwiózł nas pod samą agencję turystyczną, gdzie szybko wykupiliśmy wycieczkę z noclegiem i posiłkami. Wycieczka miała mieć wiele atrakcji, ale w sumie sprowadziła się do tego, że z agencji zabrali nas do jakichś małych jaskinek na obrzeżach miasta (ze 200 m wybetonowanych i oświetlonych ścieżek), a potem łódką godzinkę przez jakieś zarośla namorzynowe rzeką aż do ujścia i zatoki, na której faktycznie było malowniczo. Przez pół godziny byliśmy na jakiejś plaży zwanej „Wyspa Jamesa Bonda“ (kręcili tam ponoć „The Man with a Golden Gun“, na której głównymi atrakcjami było więcej skałek wystających z wody i armia koreańskich turystów, cykających foty w ilościach ponadjapońskich. A potem nocleg w pobliskiej wiosce muzułmańskiej (tu, relatywnie blisko Malezji, widzimy coraz więcej mahometan i zachuszczonych kobiet). Wioska była postawiona na palach w zatoce pod wielkim klifem i malowniczo położona na wodzie, ale nie było w niej nic specjalnie ciekawego oprócz starego, zdezelowanego meczetu i wielu opisanych po angielsku skarbonek, w których zbierano na budowę nowego. Cała jest też zastawiona kramami z badziewiem dla tajskich turystów. (A ja się wtrącę, że właśnie ciekawe było, że na palach stoi nie jakaś bidna prowizorka, tylko całkiem normalna wioska, z betonowanymi ulicami i z domkami w normalnym standardzie, z kafelkami itd.!) Szum morza tulący nas do snu wraz ze śpiewem imama powinien być zaletą, ale panowie z naszego hostelu uznali, że noc będzie świetną porą na naprawę przegniłych desek mola, więc do snu przygrywały nam młotek, piła i wiertarka, tak zdaje się do 11 czy 12 w nocy. Na nasze protesty po prostu debilnie się uśmiechali i robili dalej swoje. Interesujące, że z takim brakiem wychowania w Tajlandii pierwszy raz spotykamy się dopiero wśród muzułmanów. Zobaczymy, jak będzie w Malezji. Na plus trzeba zapisać dobrą kolację, a zwłaszcza zupę, która zdawała się składać z samego chili, ale mimo że aż zatykała gardło, była też cholernie aromatyczna i bardzo bardzo smaczna.
Następnego dnia śniadanie i odstawienie do miasteczka. Autobus, pikap i jedna łódka dalej i już jesteśmy na teoretycznie odludnej plaży, teraz jednak – święta! - wypełnionej turystami. Resztą sił znajdujemy jeden z ostatnich wolnych domków w przystępnej cenie i zalegamy! Dalsza relacja po świętach! Aha, dodam tylko że w odróżnieniu od zalewu Ratchaprapa, zatoka Phangnga jest ładnie widoczna z brzegu, można sobie wzdłuż niej przejechać, a wiemy z cudzych relacji, że świetnie się też po niej pływa kajakiem.