Na plaży posiedzieliśmy przez całe święta. Jedyną rozrywką było przechodzenie na położoną obok plażę Rai Lei. Plaża ta jest położona jest z obu stron wąskiego cypelka, po jego wschodniej i zachodniej stronie. Są to więc dwie plaże w jednej, przedzielone lasem... hoteli i z rzadka drzewami. A więc w 10 minut można przejść z jednej strony cypla na drugą. Tyle atrakcji. Rai Lei jest bardzo ładna, ale niestety szczelnie zabudowana kurortami i zalana betonową infrastrukturą. Szkoda. Dojść do niej z naszej plaży można morzem, ale tylko w czasie odpływu. Odpływ zaczyna się późnym wieczorem, ale kończy wcześnie rano. Za wcześnie, żebyśmy o tej porze wstali na wakacjach. Więc dojść na Rai Lei musieliśmy zawsze dłuższą drogą, przez las (1/2 h spaceru). Powrót plażą (po skałkach) przy zachodzie słońca trwał już tylko 10 minut. Raz wybraliśmy się też na plażę Phra Nang - polecamy, ale dla widoków, a nie dla reklamowanej atrakcji, jakiej są ustawione przez ponoć rybaków statuetki penisów w pobliskiej jaskini (kicz na maksa). Piękny jest też widok z pobliskiego punktu widokowego, na który droga prowadzi po stromych jak diabli skałkach (schodzenie jest bardzo emocjonujące). A po drodze można spotkać słodkie do bólu małpki w okularach, fachowo zwane langurami czarnymi. Nie robią figli, głównie siedzą i wcinają listowie, z filozoficzną miną misia koala. Łoś dla kawału wkręcił jedną Amerykankę, że kradną wodę turystom. A przecież widać, że to okaz niewinności. Fotki kiepskie, bo robione małpą (!) Asi, ale już niedługo odkupimy sprzęt i powinno się poprawić.
Muszę dodać, że z powodu sąsiedztwa wspaniałych klifów (fotki), cały ten rejon to mekka wspinaczy skałkowych. Wspina się prawie każdy. Poza nami. Pełno szkół, wypożyczalni sprzętu, koszulek i barów dla wspinaczy. Ale nawet niewspinacze mogą czuć się tam dobrze :) Świątecznej – na swój sposób – i sielskiej atmosfery nie psuli nawet pijani anglojęzyczni turyści biegający w czapkach Mikołaja i szortach. Było super miło.