Wpadliśmy do Cartageny bez większych oczekiwań, bo zachwyty Kolumbijczyków i naszego przewodnika nad urodą tutejszych miast rozmijają się z naszymi gustami. Ale Cartagena naprawdę nas zachwyciła. Wąskie uliczki, kolonialne rezydencje, filigranowe balkoniki, zwariowane połączenia kolorów fasad, dorożki, zaułki pełne barów i - jakżeby inaczej :) - sklepów z pamiątkami, zgiełk, gwar i dość radosna wakacyjna atmosfera. Czuję się prawie jak na Bałkanach. A w centrum jak zwykle Bolivar. To pierwsze miejsce w którym jest sporo zagranicznych turystów (w związku z czym nachalność lokalnych naganiaczy - szmaragdy, szmaragdy señor!, u mnie zjedz, zjedz u mnie!!, a może wycieczka na wyspy??? dobra cena, dobra señor!!! - sięga zenitu, ale takie są minusy tego typu miejsc). Dość o tym, myślę że warto skrócić wpis do minimum po ostatnich Asinych epopejach. Niech przemówią zdjęcia.
Kolejne dni w raju - zaszyliśmy się na kilka dni w Cartagenie, bo jest tu naprawdę super przyjemnie. Soczki, spacerki, byczenie się w hotelu, picie rumu z kupą przyjaznych Australijców, Kanadoli itp. może nie jest zbyt edukacyjne, ale za to z pewnością tożsame z pojęciem wakacje. Asia wczoraj się czymś zatruła, więc PZU uprzejmie wezwało nam lekarza. Lekarz przyszedl, badał ja chyba godzinę, po czym wypisał długą listę leków. Potem zbadał jeszcze moje gardło taką fajną latarką i mnie wypisał drugą listę leków. Jak to wszystko wykupiłem, wyszło 200 zł, mam nadzieję, że PZU będzie miłe również w przypadku refundacji tych prochów :) Faszerujemy się teraz tym i mam nadzieję, że będzie lepiej.
Przedwczoraj pojechaliśmy na zachwalaną wycieczkę po archipelagu Islas del Rosario. Nic specjalnego, przereklamowany szajs. Najpierw 1 wysepka: wysadzają cię w jakimś oceanarium, chętni mogą iść nurkować. Asia poszła do oceanarium, ja poszedłem nurkować przy rafie z rurką. Było sympatycznie, choć trochę poobijałem sobie nogi o koralowce. Woda superprzejrzysta. Moja maska przez połowę podróży przeciekała, więc dużej uciechy nie było. Śliczny kolor wody nad koralowcami to jedyna zaleta. U Asi podobnie, ryby w miarę sympatyczne, a delfiny jej wszyscy zasłaniali, więc nie było specjalnie co oglądać. Potem zabrali nas na lokalny cud - wyspę Barú i jej slynną Playa Blanca, ponoć najpiękniejszą plażę w Kolumbii. Faktycznie, woda przejrzysta, piaseczek biały ale wyspa malusieńka, jakieś 100mx3km a stężenie handlarzy niewyobrażalne nigdzie indziej. Pierwszą godzinę opędzasz się od masażystek, potem trochę pływasz i wycieczka idzie dalej. Ostatnia wysepka to Boca Chica ze starym hiszpańskim fortem i wliczonym w cenę lunchem (ryba dla wszystkich, dla nas na życzenie kurczak). Potem znów godzina nieróbstwa (fortu nikt nie chce zwiedzac, bo drogo i nic nie ma). Przyczepia się do nas jakiś chłopak i przez godzinę zagaduje coś po angielsku udając przewodnika. Potem chce za to "napiwek"... :) Dziwne ludki. Powrót do Cartageny o 16.00. Uff. przynajmniej zaplaciliśmy za ten szajs mniej niż nasz znajomy z hotelu, który pojechał z inną firmą. My płynęliśmy szybką motorówką (pięknie skakała na falach, tak zresztą jak i kurczak w moim żołądku, ale to inny temat) i byliśmy z powrotem o 16.00 zgodnie z planem, on popłynął na wielkim powolnym statku i wrócił z 4h opóźnieniem :)
Wczoraj z grupką znajomych z hotelu zrobiliśmy sobie wycieczkę do wulkanu błotnego, najwyższy tego typu przybytek w Kolumbii. Ma wysokość całe 15 m i wchodzi się do jego wnętrza po schodkach. W środku jest krater wielkości naszej kuchni i miejsce dla kilku chętnych. Do teraz wydłubuję błoto z uszu i zębów, mimo dwukrotnego prysznica :) Ale było bardzo fajnie, poza tym podobno to zdrowe. W środku siedzi dwóch wielkich czarnych panów, którzy każdemu bez wyjątku robią kompleksowy masaż. Na początku czułem się ciut głupio ale wrażenie okazało się wcale wcale :) Potem do pobliskiej lagunki, gdzie sympatyczne panie obmywają dokładnie błotnych nieszczęśników. Na a potem tylko na piwo w oczekiwaniu na autobus powrotny. Swoją drogą to jak wolno się tu podróżuje jest zdumiewające. Autobus z hotelu w centrum na dworzec autobusowy - 50 minut (co za idiota zbudował terminal autobusowy tak daleko, a lotnisko w samym środku miasta????), stamtąd 50 km do wulkanu, ale zatrzymywaliśmy się często gęsto żeby zabrać nowych pasażerów, jechaliśmy bocznymi dróżkami i tak te prawie 2h zeszły :) Powrotna droga to samo. Ogólnie 2h w wulkanie a reszta CAŁEGO dnia w podróży. No cóż, w końcu to wakacje.
Dziś zdecyduję się, czy jechać z Asią nocnym busem do Medellin odwiedzić poznanych w parku Tayrona znajomych, czy wybrać się z powrotem do Santa Marta na 6 dniową wycieczkę po dżungli do Zaginionego Miasta i spotkać z Asią później. Zobaczymy, czy zwycięży żądza błota i komarów, czy zwykłe lenistwo :)
Z ostatniej chwili: nie przedłużyli nam wizy (tylko w Bogocie, señor!), więc jednak jadę z Asią do Medellin. Szkoda tracić 7 dni na Ciudad Perdida, mamy tylko 2 tygodnie w Kolumbii a sporo zostało. Może przynajmniej powetuję sobie na paralotniach w mieście Escobara. Podobno są tam tanie, a warunki do paralotniarstwa świetne. Zobaczymy.