Ech, jak ciężko się z hotelu ruszyć w taki skwar, beton się topi, autobusiki bez klimy krztuszą się w korku - czas stąd uciekać. Zwiedziliśmy jeszcze obowiązkową atrakcję z przewodników - hiszpański fort. Opłata za wejście słona, trudno. Z poczśtku fort się wydaje mały ale na górze się okazuje że w środku można się z przyjemnością pogubić w labiryncie tuneli (wreszcie chłodniej!). Niektóre tunele są nieoświetlone i każdy zwiedzający bachor wydaje z siebie lawinę jęków i pisków, że niby w forcie straszy.Przecierając zmęczone uszy podsłuchujemy na gapę przewodnika (oczywiście oprowadzanie niewliczone), ale strasznie się powtarza - "ta armata broniła fortu przed Anglikami od strony takiej, ta armata broniła fortu przed Anglikami od strony siakiej". Zupełnie nienauczeni dotychczasowymi doświadczeniami z zakupem biletów jedziemy sobie o 19 na dworzec, żeby wsiąść w nocny autobus do Medellin. Droga na terminal to droga przez mękę. Poznajemy prawdziwe oblicze Cartageny, tej poza murami starego miasta. Na nieoznaczonym przystanku ignorując nasze błagalne gesty, mijają nas kolejne autobusy miejskie, jedyne które dojeżdżają do terminala. Wreszcie ktoś życzliwy nam mówi, że nie zatrzymają się bo są pełne - tzn nie ma miejsc siedzących, za to zachęcajaco zatrzymują się przy nas wszystkie prywatne busety zapchane ludźmi tak że prawie mdleją. Wieczorem całe miasto idzie w tan, nawet ulice są wypchane, coraz gorzej się czujemy w tym mrowisku, z ciężkimi plecakami, upał i zaduch wciąż nie zelżał, chociaż już ciemno. Zrezygnowani, łapiemy taksówkę, ale okazuje się że to żadne wybawienie. Do terminala telepiemy się pół godziny przez jakieś szemrane dzielnice - ciąg parterowych domków, z ludźmi leniwie bujającymi w fotelu przed drzwiami. Domki co prawda umalowane, ale stoją na gołej ziemi, zero chodników. Taksówkarz wydaje się niepewny jak dalej jechać, tylko patrzeć jak mu się ta rozklekotana dacia rozkraczy w slumsach...Dojeżdzamy na dworzec, a tam biletów brak! Na chwilę dostaję palpitacji na myśl o powrocie, ale co zrobić. Po pół godzinie w kasie (ach, kolumbijskie panienki z okienka efektywnością biją polskie na głowę) udaje nam się opuścic dworzec z biletem na jutro w garści. Na szczęście z powrotem autobus jest pusty bo terminal to jego pierwszy przystanek. Następnego dnia poprawia nam humor wycieczka na Boca Grande czyli plażę w luksusowej części miasta. Fale masują stopy jak jacuzzi, a jako jedynych turystów w okolicy (dziwne) napastują nas śliczne murzynki oferujące darmową próbkę masażu. Wszystko mamy za pół ceny, bo nasz kolega z Izraela umie się świetnie targować. Mamy ubaw jak sprzedawca grzecznie schodzi z ceny, chociaż przed chwilą przysięgał że oddaje po kosztach (dopiero teraz do nas dociera, że dotychczas przeplacaliśmy na własne życzenie, w Kolumbii targowanie jest takim samym ceremoniałem jak na Bliskim Wschodzie i sprzedawcy nawet nabierają do nas szacunku i sympatii, kiedy mniej od nas wyciągną).
Do Medellin dojeżdzamy o piątej rano, bo autobus wyjątkowo się nie spóźnił (wrrr!). Kiblujemy trochę na dworcu, żeby nie zrywać z łóżka znajomych poznanych w Tayronie i o rozsądnej porannej porze wsiadamy w słynne, jedyne w Kolumbii, metro. Ma dwie linie wagonowe (całkowicie naziemne, więc można podziwiać miasto z okien) plus dodatkowe obsługiwane przez autobusy i kolejkę linową. Czyściutko i przestronnie. Przez całą podróż miły pan z glośnika wita nas w metrze, dziękuje, zaprasza, przestrzega, poleca.
Miasto jest nowoczesne i przyjazne, również dla pieszych (co za niespodzianka!) bo są nawet światła dla pieszych, co ja mowię, w ogóle pasy dla pieszych są! I zabudowa zupełnie niezwykła dla Kolumbii, bo dużo bloków, dużo zieleni i ogólnie rzadko się widzi ten wszechobecny gdzie indziej chaos. Zaliczamy kolejną kolekcję Botera (uzależniłam się) włącznie z parkiem jego rzeźb (jeszcze bardziej rubensowskie niż postacie z obrazow), ale darujemy sobie muzeum "drugiego słynnego syna Medellin" - Pablo Nel Gomeza, który przez 70 lat pracy twórczej (sic!) popełnil tyle dzieł, że w jednym muzeum zgromadzono ich 2000.
Jechaliśmy też kolejką linową z widokiem na slumsy. To pomysl władz miasta żeby mieszkanców slumsow włączyć w życie miasta i dać im szansę wyrwać się z biedy. Dzięki komunikacji miejskiej łatwo im zjechać ze stromego wzgórza do miasta i znaleźć tam pracę. Widać, że to dużo zmieniło, bo slumsy oddalone od metra wyglądają nieporównanie gorzej. Idea świetlana, ale mimo wszystko kolejka przyciąga mnóstwo lokalnych gapiów i przejażdżka nią przypomina wizytę w zoo. Bardzo miło spędzamy czas ze znajomymi, z patriotycznego obowiązku serwując wściekłe psy, z konieczności nieco modyfikowane - wódka kolumbijska, zamiast syropu - przecier jeżynowy, a zamiast tabasco - lokalna wariacja. Szcześliwie nikt z całej dziesiątki nie został pogryziony, więc z samego rana (czyli ok. 14.00) wybraliśmy się na paralotnie. Kiedy już wsiadłam na swoją, okazało się że jest tylko jedna i pozostali muszą czekać aż wrócę, a że ustał wiatr, to zamiast wrócić lądowaliśmy na dole. Nikt już nie mógł w taką ciszę startować, więc reszta towarzystwa się nie nacieszyła a w dodatku musieli na mnie 40 minut czekać aż mnie taksówka przywiezie. Jak już mówiłam, Kolumbijczycy są niewyobrażalnie cierpliwi i wyrozumiali, więc zupełnie im to nie zrobiło różnicy, nawet łosiowi się udzielil ten klimat, ale żeby im zrekompensować, wieczorem zrobiłam im śmiecioplacki. Jak nie wiecie co to, to widocznie za rzadko u nas bywacie :-)
Łoś będzie miał swoją szansę dzisiaj, bo ładna pogoda się zapowiada.
Jedna z rzeczy, która mi się w Kolumbii najbardziej podoba to świąteczne iluminacje, na które ratusz i prywatni sponsorzy nie szczędzą środkow, bo to ważna rywalizacja między miastami (telewizja pokaże tylko najładniejsze!). Póki naładowana bateria w canonie, spróbujemy dzisiaj coś przed wyjazdem postrzelać. Hej, nadeszła wreszcie paczka z Polski (baterie i ładowarki do aparatu), wysłana 24 grudnia z gwarantowanym 5-dniowym terminem doręczenia! Niech żyje sojusz polsko-kolumbijskich pocztowców.
Wieczorem ruszamy do Cali, więc czekajcie na następny odcinek epopei.