Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Ameryka Południowa 2006 - łosiowy debiut podróżniczy    Cali es Cali - lo demas es loma! (Cali to Cali, reszta to wiocha)
Zwiń mapę
2006
20
sty

Cali es Cali - lo demas es loma! (Cali to Cali, reszta to wiocha)

 
Kolumbia
Kolumbia, Cali
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2104 km
 
Mamy spore zaległości. Od początku, byle krótko. Dziś na lotnię wybrałem się ja i było bardzo fajnie, chociaż trochę mnie mimo kasku przewiało :). Potem trochę spacerów w centrum i nadszedl czas rozstania z przyjaciółmi z Medellín. Obyśmy wszędzie spotykali takich ludzi! 8h w autobusie i już byliśmy kilkaset kilometrow na południe. Cali przywitało nas upałem. Z dworca ruszyliśmy do upragnionej przez Asię hacjendy pod miastem (plantacja trzciny cukrowej). Taksówkarz ciut z nas zdarł, ale warto było. Piękny park, stary nastrojowy dom i pełno odtworzonych utensyliów do produkcji cukru (prawdziwa linia produkcyjna). No i sporo czytania w gablotach, haha! Po powrocie do miasta nadszedl czas szukania noclegu. Mamy takie opóźnienie (dziwne, prawda? :), że wszyscy znajomi z netu wyjechali na wakacje (teraz ich sezon!). Ale dzwonimy na komorkę do Gustavo, chłopaka z HC, może on jeszcze jest w domu. Nie, ale jest jego brat, Ricardo. Pierwsze słyszy o gościach z Polski, ale chętnie nas przyjmie. Super! Autobusem dojeżdzamy tam w jedyne 1h20m (całe miasto rozkopane, szykują bezkolizyjne autobusy, coś jak Transmilenio w Bogocie). Ja muszę jeszcze odebrać paczkę, która przyszła do nas z Bogoty a Asia idzie do Ricarda. Łapie taksówkę i po kilku małych nieporozumieniach okazuje się, że "centralne" biuro firmy kurierskiej, gdzie odbiera się przesyłki jest daleko za miastem. Kwotę na liczniku przemilczę :) Uff.. ledwo zdążyliśmy przed zamknięciem, dziś wyjątkowo cieszę się, że jeżdżą tu jak wariaci. Wracam już autobusem. Witam się z chłopakami. Mieszkają tam Gustavo (nieobecny), Ricardo i ich kumpel Carlos a całe dnie spędza tam także drugi kolega, Andrey. Zaparzają nam świetną mate i częstują winem. Wkrótce poznajemy też dziewczynę Ricarda, Caroline i jej przyjaciółke, Ane-Maríe (dobrze napisałem? :)
Padamy z nóg... jutro więcej zwiedzania.
Środa, wizyta w odległym o 2h drogi San Cipriano, miejscu polecanym przez przewodnik jako unikalne. Do wioski od drogi, gdzie wysadza nas autobus, prowadzą tylko stare tory, a pociagów jak wiadomo już tu nie ma. 6 km przez dżunglę pokonuje sie... drezyną. Od 2004 r. (rok wyd. przewodnika) chłopaki trochę się unowocześnili i teraz drezyny są motorowe (patrz fotki) ale frajda nadal duża. Po krótkich i brutalnych targach, wsiadamy i za chwilę jesteśmy w parnej, dżunglowej (??? :) wioseczce. Nie ma tu nic do roboty, więc zanurzamy się na chwilę w krystalicznej rzeczce (ostry prąd!) i wracamy. Można było wynająć sobie wielką dmuchaną oponę od TIRA i spłynąćc parę km z nurtem, ale nie mamy czasu. Czeka nas jeszcze podróż nad Pacyfik, pierwsza w życiu :) Zachęceni przez Ricarda jedziemy do portu Buenaventura zobaczyć morze. Miasto, 1/2h drogi dalej na zachód, sprawia przygnębiające wrażenie. Zero turystów, sami naganiacze oferujący drogie rejsy i plaża... zobaczcie sami na fotce. Przemysłowa to delikatne słowo. Mamy nadzieję, że w Peru i Ekwadorze Pacyfik pokaże nam swą lepszą stronę :) Po spotkaniu z kanadyjskimi misjonarzami, którzy entuzjastycznie zachwalają uroki Buenaventury, napomykając jednocześnie, że dziś zginął tu jeden Kanadyjczyk i że bezpiecznie to tu nie jest, czujemy że czas wycofać się na z góry upatrzone pozycje, tj. z powrotem do Cali. Dzień pełen wrażeń :)
Czwartek. Planujemy zwiedzić zoo, ale najpierw chłopaki chcą nas zabrać do małej wioski pod miastem. Długo czekamy na autobus, a potem na drugi na gruntowej drodze. Docieramy do malego puebla, do którego caleños jeżdżą na weekend. Jego jedyną zaletą jest chyba tylko piękna przyroda (ale bez zadławień z zachwytu :) i rześki klimat, co sprawia że ludzie z Cali przyjeżdżają tu ochłonąć od upału w weekendy. Ale środek tygodnia i nie ma nikogo. Idziemy nad rzekę. Chłopaki chcą się kąpać, ja nie bardzo. Ustawiam na kamieniu nowo odebrany statyw i robię fotkę z kąpieli (fotka w załączeniu). Chcę zrobić druga, włączam samowyzwalacz i szybko zeskakuję na kamień do chłopaków. Za szybko. Szybko przyjmuję pozycję horyzontalną i po sporym tąpnięciu na skałce 1,5m poniżej już kapię się w strumyku, mimo że wcześniej nie chciałem. Wszyscy robią przerażone miny i każą mi ruszać kończynami, na znak że żyję, a potem siedzieć w wodzie, żeby ochłodzić stłuczenia. Nie bardzo wiem, co się dzieje, ale na szczęście nie od uderzenia w głowę, bo takiego nie było. Fotki dokumentujące mój żałosny upadek również załączamy. Miałem naprawdę sporo szczęścia. Przy pomocy całej grupy :) gramolę się na górę i kuśtykam do autobusu. Na dziś kontaktu z naturą mam dość. Dzięki cudownym endorfinom i ibuprofenowi zadnia część ciała :)) niezbyt boli, ale boję się myśleć o dniu jutrzejszym. Korzystam z niezłej formy i jedziemy w końcu zwiedzać samo Cali (3. dzień pobytu!). Sporo ładnych kościołów i budynków, ale miasto nie oszałamia. Podobno są tu najpiękniejsze Kolumbijki. Moim zdaniem mieszczą się w średniej (dość wysokiej :) ale nic ponadto, ale to nie znaczy, ze jest źle :) Spłoszeni zlą sławą miasta wracamy po zmroku do chłopaków.
Piątek. Nie boli aż tak jak myślałem, więc jedziemy zwiedzać miejscowe zoo, podobno najlepsze w całej Kolumbii. Faktycznie, od multimedialnej prezentacji o mrówkach w maleńkim kinie przy wejściu (zoo w Oliwie i Wrocławiu, wstydźcie się!!!), aż do ostatniego flaminga przy wyjściu, zoo robi niesamowite wrażenie. Tym bardziej, że 90% okazów to gatunki lokalne!!! (Kolumbia to kraj o największej różnorodności biologicznej na świecie). Małpy robią małpie figle, lew pręży muskuły, tygrys pohukuje przyjaźnie i tylko mrówkojad się na nas wypiął i śpi. Nawet kajman jakby się usmiechnął na mój widok.. eee może to zwidy po upadku ze skałki :) Wracamy do domu wyczerpani ciągłym cykaniem migawki ale szczęśliwi. Wieczorem Ricardo i Caro zabierają nas do słynnego na cały świat salsowego klubu Tin Tin Deo. Gęsta atmosfera, ale nie od dymu tylko od roztańczonych par. Niektórzy faceci tańczą naprawdę dobrze, trudno nie być pod wrażeniem. O kobietach nie mówię, bo to oczywiste, choć oczywiście są lepsi i gorsi. Bolące mięśnie i opory wschodnioeuropejskiego prowincjusza nie pozwalają mi ruszyć w tan, ale Asia, Ricky i Caro tańczą w trójkę i bawią się świetnie. Powrót taksówką w nocy i pierwszy od wielu dni deszcz. I cały czas 26-28C. Pozdrawiam polskie śniegi i życzę szybkich roztopów!! :)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4