Jedziemy do Popayán a stamtąd zaraz do San Augustín, do parku archeologicznego. Autobus to stary ogórek z miejscem na nogi najwyżej dla kilkuletnich dzieci, do których od jakiegoś czasu się nie zaliczam. Dodajmy do tego 6h na wyboistej drodze gruntowej przez góry (innego dojazdu nie ma, San Augustín leży sporo na uboczu) i me zbolałe cielsko i mamy pełen obraz mojej męki. Docieramy wieczorem, od razu po wyjściu z autobusu (nie zdążyłem jeszcze wyjąć plecaka) obskakują nas panie z agencji turystycznych i proponują hotele oraz wycieczki. Znajdujemy supertani ale przemiły i śliczny hotel i umawiamy się na wycieczkę dżipem po górach i parkach archeologicznych na następny dzień. Uff... spaaaać...
Niedziela. Dżip odwołany, za mało chętnych, przekładamy na poniedziałek. Dziś zwiedzamy park archeologiczny leżący bezpośrednio pod miasteczkiem. Wielkie prekolumbijskie rzeźby robią wrażenie, to jedno z najdonioślejszych odkryć tego typu na całym kontynencie (redakcję Pascala proszę o niepozywanie mnie do sądu za cytowanie przewodnika). A przy tym odleglości pomiędzy stanowiskami arch. są rozsądne, 1,5-2 km, nie więcej. Pogoda do zdjęć kiepska, bo chmury, ale do spacerow wspaniała. Nie więcej niż 25C, normalnie byłoby 10 więcej :) Wracamy po południu, wychylamy soczek i idziemy do kafejki spisywac naszą relację... ufff... zapętlilem się. A zatem jutro dalsza część parkow archeologicznych, a potem już tylko powrot do Popayán, potem Pasto i Ipiales i... żegnaj Kolumbio (wiza do 25go!), witaj Ekwadorze... Quito, nadciągamy!
[kolejnego dnia udało się jeepa wynająć, obwiózł nas po okolicy, ale niestety relacja się nie zachowała. Muszą wystarczyć zdjęcia, które za jakiś czas spróbuję wkleić]