Żeby się wydostać z ośrodka, lepiej mieć namiar na rykszę, bo inaczej pozostaje transfer wypasionym vanem za ciężką walutę. My od naszego rykszarza namiar wzięliśmy i całe szczęście, bo zostawiliśmy u niego pacsafe’a. Chętnie go przywiózł, bo to oznaczało nowy kurs, a potem jeszcze poranny. Śmieszny gostek – sam rykszy nie ma, tylko od kumpla pożycza, a w drodze powrotnej to już przyjechał z rzeczonym kumplem i z synkiem, na kolanach. Synek, żona, czyli te czerwone paznokcie ze wzorkiem w kwiatki to tylko kaprys, aha. Znalazł nam hotel tuż przy mallu, nawet pytał czy nie szkodzi. Minusów nie było, za to plus – że na obiad nie trzeba jechać rykszą. Na wytwory pań z garnkami nie zawsze ma się jednak ochotę. Nazajutrz rano morze było spokojniutkie, więc porannego promu do Tagbilaran nie odwołali. Tragarze tym razem przeszli samych siebie, wyciągając łapę po 50 peso za dosłownie dwa kroki, bo oferowali tylko wniesienie toreb na łódkę z nabrzeża. Odesłaliśmy ich na jeszcze dalsze drzewo. Całą drogę wcześniej trzeba było samemu taszczyć, a wózków brak. Za to nie było okienka check-inu więc nas za nadbagaż nie skasowali, hihi. Lotnisko to oczywiście jedna mała salka. Strażnik był nadgorliwy i już się dopytywał, ile nasz plecak podręczny waży, ale na szczęście obsługa samolotu go zbyła i przymknęła oko nawet na drobny nadbagaż zdawanych toreb. Szczególnie widząc naszą gotowość do przepakowania, a było już późno. Linia airphilexpress obchodziła właśnie rocznicę powstania, więc rozlosowali 4 bilety na lot na wybranej trasie. Połowę puli zgarnęli Rosjanie, w samolocie mocno nadreprezentowani. A jeden, o dziwo, wyglądał na niezadowolonego, że mu głowę zawracają. Na lotnisku w Manili, zgodnie z czyjąś sugestią, taksówki szukaliśmy na odlotach. Tylko tam taksiarz włączy licznik. Na przylotach zaśpiewa pokaźną stawkę bez licznika. Trzeba wjechać na trzecie piętro, na które prowadzi niewychowana winda bez fotokomórki, która kilka razy nas przycięła, zanim wsiedliśmy i wysiedliśmy. W mieście mieliśmy czas akurat, żeby dokupić nową baterię do lampy, która się zalała a potem myk do autobusu nocnego. Po biurze firmy atobusowej dziarsko biegały karaluchy, ale sam autobus okazał się czysty i z trzema fotelami w rzędzie (firma Penafrancia na terminalu Areneta). Rano wyskoczyliśmy w Legaspi, skąd dalej na tyłach tego samego terminalu wsiada się w van do Donsol. Potem jeszcze ryksza i już byliśmy w centrum turystycznym, gdzie kontraktuje się łódki. Główna atrakcja miasteczka to zatoczka, którą regularnie w kwietniu nawiedzają rekiny wielorybie. Nurkowanie jest od jakiegoś czasu zabronione, ale snorkelować można jak najbardziej. W tym celu wsiada się na łódkę i dawni rybacy, przebranżowieni na wypatrywaczy, wskazują sternikowi, gdzie płynąć. Łódka – z pływakiem, dla większej stateczności - jest malutka, ciasna i pełna wody, więc radzę nie zabierać nic, co się zmoczyć nie powinno. A Łoś zabrał komputer, bo nie zdążył przegrać zdjęć z aparatu (na wypadek zalania). Od razu zresztą z aparatu zrezygnował, bo i tak zdjęcia by nie wyszły ciekawe. Widoczność bardzo słaba, podobno tylko po deszczowych dniach. Wycieczka jest strasznie nerwowa – co chwila spotter macha, że coś widzi, na co sternik robi nagły zwrot i cała ekipa fika w odmęty. Rekin przepływa im pod nogami, widzą trochę cętek, czasem paszczę (a z łódki oczywiście nie widać nic a nic) i zaraz wracają. I tak kilka razy. Potem nas deszcz złapał, więc dwoiłam się i troiłam, żeby plecak z kompem zabezpieczyć, aż z tego wszystkiego aparat z obudową spuściłam na podłogę. Łoś zacisnął zęby, chociaż w oczach miał kurwiki, i powstrzymał się od komentarza. Pechowo naszymi współpasażerami była filipińska młodzież, mocno rozhukana. Piszczeli w niebogłosy i pchali się jeden na drugiego, plus na Łosia, aż w pewnej chwili zgubił płetwę. No, jednym słowem, rejs pechowy, ale Łoś i tak spotkaniem z rekinami zachwycony. Inna atrakcja Donsol to świetliki, ale my już taki rejs świetlikowy odhaczyliśmy w Malezji, więc sobie odpuściliśmy. W sumie już tam nie było nic do roboty, więc się zwinęliśmy z powrotem do Legaspi. Nie było to łatwe, bo ostatni jeepney nam spieprzył (o 15.30 bodajże), więc potem się kilka razy przesiadaliśmy. Bilety do Manili wszystkie wykupione – chociaż okazało się, że jedzie masa firm, tylko że na różne terminale. Dorwałam dwa z trzech ostatnich miejsc.