Kierowca był na tyle uprzejmy, że wysadził nas pod stacją firmy, która miała nas dalej zawieźć – do Subic Bay. Łoś wyczytał, że może tam odbyć kurs kitesurfingu. Co prawda wyszukane w necie telefony nie odpowiadały, a linki do szkół oferujących kursy się nie otwierały. No cóż, okazało się że kitesurfing w Subic Bay nie przetrwał próby czasu i szkoły się zwinęły. Są za to centra nurkowe, bo odwiedza się tam liczne wraki z drugiej wojny światowej. Łoś dał nura, ale z niesmakiem odkrył, że pod wodą jest martwo, a widoczność jak w belgijskim jeziorze. Nic dziwnego, po erupcji pobliskiego wulkanu rafa obumarła a dno pokryło się grubą warstwą pyłu. Ale że masa ludzi zdążyła zainwestować w centra nurkowe, jakoś interes trzeba ciągnąć. Chociaż prawdziwa atrakcja (nie dla nas, ale dla większości odwiedzających) to życie nocne – dziesiątki drinkbarów, klubów go-go i panienek obsługujących marynarzy. Aż się za głowę złapaliśmy, gdzie nas przyniosło. Z samego rana daliśmy dyla – w zamierzeniu wzdłuż wybrzeża na południe. Niestety albo się wybuli na hydroplan, albo trzeba jechać całkiem naokoło, przez Manilę. Po dwóch autobusach i kilku godzinach później wysadzili nas w Batangas, gdzie, z trudem opędzając się od rykszarzy, wsiedliśmy w jeepneya. Ten wysadził nas w miasteczku Anilao, ulubionego weekendowego nurkowiska bogatych manilczyków. Ale był czwartek, a fama głosi, że poza weekendem całą zatokę można mieć dla siebie. Faktycznie, ale minus jest taki, że nie ma się kto do łódki dołożyć :) Ośrodki prowdzone są przez Filipińczyków i według filipińskich standardów (najwyraźniej bogaty manilczyk nie wybrzydza), więc w pierwszym zaoferowali nam dość prosty pokój bez ciepłej wody i bez klimy za 2500 peso! I nawet tego dnia nie chiało im się nurkować. Jakiś uczynny rykszarz za darmo podwiózł Łosia do tańszego ośrodka i tam się zabunkrowaliśmy. Rzeczywiście, nurkował sam, za łódkę musiał całą zapłacić, ale za 4 nurkowania wyszło w sumie po 1300, więc nie tak źle. Na najbardziej legendarne miejsca nie udało się dopłynąć bo były mocne prądy, ale i tak sporo stworków zobaczył. W zasadzie sam musiał ich wypatrywać, bo divemaster był wyjątkowo nieudolny. Nie znalazł nawet ciężarnych koników morskich, z których to miejsce słynie. W ośrodku do jedzenia były tylko kanapki i omlet, a w miasteczku już tylko garkuchnie (ja się w mojej strułam) i podła pizza z mrożonki. Na drodze prowadzącej do ośrodków nurkowych jest stoisko z halo-halo, gdzie samemu się dobiera dodatki. Wyglądało bardzo apetycznie ale mój brzuch już się nie nacieszył. Przy płaceniu okazało się, że w tutejszych ośrodkach mają dziwne zasady naliczania opłat. Łoś miał zapłacić za divemastera i za butle, a po fakcie okazało się, że również za butle divemastera! Wytłumaczyliśmy szefowej grzecznie, że to nie przejdzie, a ona grzecznie odstąpiła od roszczeń. Potem jeszcze musieliśmy ją naciągnąć na wycieczkę do bankomatu w sąsiednim miasteczku, bo się trochę spłukaliśmy i nie mieliśmy czym zapłacić :) Skasowała nas za to niewiele więcej niż jeepney, za to na autobus do Manili dojechaliśmy dużo szybciej, ale i tak w mieście wylądowaliśmy koło ósmej-dziewiątej.