Geoblog.pl    bzmot    Podróże    Azja dla początkujących    Filipiński finisz
Zwiń mapę
2011
01
kwi

Filipiński finisz

 
Filipiny
Filipiny, Manila
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 15003 km
 
Z terminala w Cubao (prawie wszystkie terminale zlokalizowane są wzdłuż trasy kolejki ESDA) skierowaliśmy się do wcześniej upatrzonej uliczki z kilkoma hotelami. Sprawdzałam kiedyś stawki sieci Sogo i za 10-godzinny pobyt (hehe, akurat na odespanie i prysznic) wychodziło ok. 600 peso. Niestety w weekend ceny skaczą a pokoi brakuje. Po krótkiej wizji lokalnej powód był jasny – przychodzą tu pary, które nie mają wolnego kąta w domu. W związku z tym lobby obsiadły pary z numerkami, niecierpliwie czekając na wezwanie recepcjonistki. No to poszliśmy do hotelu obok, a tam pani mówi, że regulamin zabrania pokazywać pokoje. Trzeba od razu zapłacić bez oglądania, a jak się nie spodoba to zwrotów nie ma. Aż nas zatkało, ale w sąsiednich hotelach albo było to samo, albo brak miejsc, więc jak niepyszni wróciliśmy do pierwszego (Spring Hotel). Jakość pokoju nas przyjemnie zaskoczyła, aż lśnił czystością i pachniał, co nie zmienia faktu, że w łazience były karaluchy. Jak już wybiłam kilka niedużych okazów, to rano pojawiła się wielka mamusia (albo tatuś?) w poszukiwaniu pociech, co na kolację nie wróciły. Brrrr. Ten to już był rozmiaru jak w Ameryce Południowej. Ale tak już mają na Filipinach – odkaraluszanie nie jest tu priorytetową usługą. Nie pierwszy to nasz hotel z karaluchami w tym kraju, za to w żadnym innym w Azji nam się nie trafiły. Nazajutrz ostatni dzień przed wygaśnięciem prawa pobytu poświęciliśmy na szybki tour po Manili. Intramuros czyli zbombardowane miejsce po starówce, nawet nas mile zaskoczyło. Nie ma zgiełku ulicznego, wyjących klaksonów i przekupniów, a nowe budynki udało się do pewnego stopnia wkomponować w nieliczne starocie. Kluczowa atrakcja, Casa Manila, to najlepsza kolonialna rezydencja, jaką kiedykolwiek zwiedzałam. Co prawda, odbudowali ją chyba od zera, a wyposażenie jest ściągnięte z różnych stron kraju, ale wszystko się pięknie komponuje i doskonale oddaje klimat epoki. Zwłaszcza podobały nam się podwieszane pod sufitem wachlarze, obsługiwane ręcznie przez służących i kibelek, gdzie nawet król nie chadza sam, tylko w towarzystwie kompana, z którym nawet można zagrać w szachy (plansza już na wyposażeniu). Niestety, obsługa czujnie pilnowała, żeby zdjęć nie robić, więc poszukajcie w necie, jak to wygląda. W katedrze właśnie odbywał się ślub i chyba to tłumaczy, dlaczego była klima włączona (sic!) – wątpię, żeby parafię było stać na takie ekscesy. Był też pierwszy i jedyny na Filipinach ślad polskiego papieża – słynne zdjęcie na którym robi dłońmi maskę wenecką (czy cokolwiek to jest). Po południu wybraliśmy się na cmentarz chiński, zachwalany jako niezły odjazd. Wzięliśmy taksówkę, żeby się nie błąkać, a bałwan podrzucił nas pod złą bramę i oświadczył, że zamknięte. Owszem, brama północna, przy kolejce LRT, nie jest otwierana, do południowej trzeba się spory kawałek cofnąć i potem w boczną uliczkę wejść. Okolica już całkiem ziomalska, więc wieczorem się lepiej nie kręcić. Dlatego cmentarz ma niezłą obstawę, a ma ona czego pilnować. Chińczycy mają taką fiksację na punkcie pieniędzy, że nawet chrześcijanie wśród nich wierzą, że do nieba trzeba się wkupić. Dlatego rodzina przynosi kolorowe papierki symbolizujące pieniądz i pali je w specjalnych piecykach, żeby uleciały do nieba. Oprócz tego w grobowcach zgromadzono masę dobytku, żeby zmarły był odpowiednio wyposażony i żeby go za pariasa nie wzięli. Zresztą to nie grobowce tylko wręcz domy, bo nad główną salą z sarkofagiem jest zwykle pięterko z sypialniami, toaletą i kuchnią, nierzadko z klimą. Rodzina często zmarłych odwiedza i robi sobie imprezy z grillem i obowiązkową partyjką majonga, a potem towarzystwo nocuje na pięterku, bo do domu daleka droga. Część grobowców ma nawet stałych mieszkańców, bo wszystkie wygody mają plus zapewnione bezpieczeństwo. Niektóre to niezłe perełki architektoniczne, zwłaszcza te w formie buddyjskich świątyń. Oczywiście za takie parcele (nie mówiąc o ich zabudowaniu) płaci się grube miliony, bo cmentarz chiński jest jeden, a Chińczycy gdzie indziej spocząć nie chcą. Dlatego po 25 latach, gdy kontrakt wygasa, wiele rodzin nie stać na jego przedłużenie i szczątki lądują w bezimiennym boksie wbudowanym w mur zewnętrzny, a wybebeszony grobowiec przez czas jakiś straszy, aż znajdzie nowego nabywcę. Mniej zamożni mają tylko kamienny nagrobek, kryty namiotem dla ochłody. Ale tych przynajmniej stać na parcelę. Naprawdę najbiedniejsi są umieszczani, po kremacji, w zbiorczej sali, którą przewodnik z przekąsem porównał do biblioteki. No fakt, miniaturowe te płytki upamiętniające. Ale smutniejsze jeszcze wrażenie robią groby noworodków, które chowane są z dala od rodziny, w jednym specjalnym dziale dla dzieci. Szkoda, że przewodnik nie był Chińczykiem, bo to i owo złośliwie komentował i otwarcie wyznawał, że Chińczycy to źli ludzie. Nie mogli się więc sami wypowiedzieć i wyjaśnić o co chodzi. Wizyty rodzin odbywają się głównie w niedzielę, więc to wtedy cmentarz ożywa. Ponoć trudniej zdjęcia robić, bo się rodziny burzą, ale pewnie fajnie je podpatrywać. My w niedzielę mieliśmy już lot na Borneo, na który zresztą omal się nie spóźniliśmy. Z terminalu w Dau miały być 3 km, a jechaliśmy chyba ze 40 minut, najpierw rykszą do „bramy głównej“ a potem jeszcze kawał drogi wynajętym jeepneyem. Do okienka wpadliśmy 7 minut po zamknięciu odprawy, ale kochana pani z AirAsia się jeszcze cofnęła i nas przyjęła. Już nikt nadbagażu nie sprawdzał, taki był pośpiech :) Żegnajcie, Filipiny!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
bzmot
Łukasz Olczyk Joanna Łuczak
zwiedził 14.5% świata (29 państw)
Zasoby: 243 wpisy243 256 komentarzy256 2962 zdjęcia2962 4 pliki multimedialne4