Co do mrożącego w żyłach opisu zjazdu, to ja się nie piszę. Łoś wam naobiecywał, może się wywiąże. Ja tymczasem pędzę naprzód bo zaległości się porobiły. Z La Paz wyskoczyliśmy na chwilę do chilijskiej Ariki i Iquique, żeby je odhaczyć i już do Chile nie wracać, no może z wyjątkiem niezaliczonej Patagonii.. W sumie wypad niewart wzmianki. Arica całkiem sympatyczna a Iquique to taki badziew brzydki, którego całe życie toczy się wokół strefy wolnocłowej, zresztą nic nie wartej.
Po powrocie do La Paz, zakrzątnęliśmy się wreszcie wokół biletów do Rurrenabaque czyli do dżungli. Można tam jechać autobusem, ale droga jest syfiasta, a loty nie aż tak drogie. Zwłaszcza jak się wie, że oferuje je również linia wojskowa TAM. My akurat nie widzieliśmy i kupiliśmy bilet w Amaszonas, ale też nie za fortunę. Wychodzi poniżej 200 zł w jedną stronę. Budzimy się w dzień lotu, a tu wszystko lodem skute, poza El Alto rzadkie zjawisko. O dziwo, paceńscy drogowcy nie dali się zaskoczyć i droga na lotnisko była dokładnie sprzątnięta. Za to mijaliśmy kilka malowniczo ośnieżonych ... palm. Zajeżdżamy o ósmej rano na lotnisko a tu nic do Rurre nie wylatuje. Deszcz w dżungli pada, a za pas do lądowania służy kawałek murawy i w deszczu hamulce nie wyrabiają. Czekać na raport za godzinę. I tak z godziny na godzinę odsyłają, aż o 14.00 wreszcie odwołują lot. Następnego dnia się wycwaniamy i na lotnisko nawet nie jedziemy, tylko przez telefon się dowiadujemy, że sytuacja bez zmian. Ale wieczorem dzwonią do nas, że mamy już przypisany lot nazajutrz, o nieludzko wczesnej porze. Przez telefon nic się z rana nie da dowiedzieć, bo nikt nie odbiera. No tak, stanowisko Amaszonas na lotnisku zamknięte na trzy spusty. Znowu od raportu do raportu, aż wreszcie po pierwszej ruszamy. Widoki z okna oszałamiające – samolot malutki (na kilkunastu pasażerów), więc lecimy tuż nad górami, a potem nad dżunglą, przez którą wije się żółta rzeka. Tylko okna nieprzyzwoicie brudne, więc zdjęć nie pstrykaliśmy. I lądujemy w tropikach. Przez to opóźnienie mamy ograniczony czas na wycieczki, bo na koniec lipca chcemy zdążyć na święto ludowe w pobliskim miasteczku. No więc zamiast na 3 dni na bagna jedziemy na 2 do dżungli. Nie mieliśmy tego w planach, bo o parku Madidi wszędzie się czyta, że na oglądanie dzikich zwierząt nie ma się co nastawiać. Ale niech będzie. Trzeba wreszcie zobaczyć tę amazońską dżunglę. Taką ciemną, duszną i nieprzystępną, która chce intruza pożreć. Żeby poczuć się małym i bezbronnym robaczkiem. Ale okazuje się, że Amazonia Amazonii nierówna. Nie jesteśmy przecież na równiku, tylko w strefie wyraźnego podziału na porę suchą i mokrą. A w porze suchej dżungla okazuje się, fakt, mocno zarośniętym, ale niegroźnym i przyjemnym laskiem. Owszem, łażą po nim 2-centymetrowe mrówy, ale na przykład węży już nie ma, bo dzikie świnki pekari się nimi zajmują. Oczywiście łazić tu samopas nie radzę, bo ścieżka jest widoczna tylko dla oka przewodnika (głównie po uciętych maczetą gałęziach) ale poza tym spacer jest zupełnie rekreacyjny. Ponieważ przez wiele lat odchodziły tu intensywne polowania, wszystko co ma łapki, używa ich do spieprzania przed człowiekiem. Co i rusz trafialiśmy na ślady w ziemi, niektóre całkiem świeże. Ale poza dwiema małpkami, co nam mignęły gdzieś w górze, nic się nam przydybać nie udało. Nawet ociężałej kapibary. Raz po raz przewodnik zastygał, umiejętnie budując napięcie, ale kończyło się najwyżej na leśnym kurczaku albo innym ptaśku. Ale roślinność też była warta zobaczenia. Palma, która się przemieszcza w poszukiwaniu wody
(patrz tutaj) , liana-dusicielka (estrangulador), która oplata się wokół drzewa, aż je wykończy, a potem rośnie na jego cielsku, liana, z której uciętej gałęzi ciurkiem płynie woda i roślinny odpowiednik kości słoniowej, z którego robi się sztuczne zęby. Nie mówiąc o całej masie roślin leczniczych. Najciekawszy nius był taki, że naturalny antybiotyk zawarty w paproci ludzie poznali dzięki małpom, które jej liście sobie aplikowały na rany po strzałach. Słowem była to taka zielona szkoła bardziej niż emocjonująca eskapada. W sumie 3 dni to byłoby za dużo. Sens miałby dłuższy wypad, bo wtedy się do obozu na noc nie wraca, tylko idzie coraz dalej w dżunglę i nocuje w namiocie. Tam, na odludziu rzeczywiście coś można spotkać. A my to od obozu oddalaliśmy się tylko na kilka godzin, więc niedaleko. Po kolacji polaliśmy przywiezione z Chile pisco, ale towarzystwo wypiło i się rozeszło. Najmniej interaktywna grupa, na jaką kiedykolwiek trafiliśmy. Ale poza tym wycieczka spoko.
As to the blood-curdling account of the downhill ride, count me out. It’s the Moose who promised that and maybe he will deliver. In the meantime, let me move forward as we have quite a backlog. From La Paz we made a short trip to the Chilean Arica and Iquique to check Chile off, except for Patagonia which we haven’t visited yet. Arica is quite nice but Iquique is an ugliest town revolving around its duty free zone, nothing special anyway.
Back in La Paz, we finally got around to finding tickets to Rurrenabaque, that is to the jungle. You can get them by bus but the road is shitty and flights are not very expensive. Especially if you know that a cheap military airline TAM also flies there. We didn’t and bought the ticket in Amaszonas, but it was a good deal too. Less than 50 Euro one way. On the day of the flight we wake up to find everything covered in ice, which is rare outside El Alto. Surprisingly, the road maintenance authorities were not caught off guard and the way to the airport was meticulously cleared of snow. But we went past some picturesquely snowy ... palm trees. We arrive at eight am in the airport just to see that nothing is leaving for Rurre. It’s raining in the jungle. As the airstrip is just a piece of lawn, the brakes can’t make it. Wait for the report in an hour. And they say that hour after hour until they cancel the flight at 2pm. On the next day we’re smart enough not to go the airport altogether, just phone them to learn that nothing changed. But in the evening they call us to say we are scheduled for a flight tomorrow, at an ungodly hour. Phoning them in the morning is no good, nobody answers. Right, there’s no-one at the Amaszonas stand at the airport. Again, reports every hour say ‘no’ and eventually we take off past one pm. The views are mind-blowing – the aircraft is small (over a dozen passengers), so we fly amidst the mountains, and then over the jungle cut by a meandering yellow river. Sadly, the windows were last cleaned up ages ago so don’t bother taking pictures. And we touch down in the tropics. Because of the delay, we have little time to do the tours as at the end of July we want to see a folk festival in a nearby little town. So instead of going for 3 days to the swamps we go for 2 days to the jungle. We weren’t planning that, as it’s a common knowledge that the Madidi park is not a place for animal sightings. But let it be. We need to finally see the Amazon jungle. Dark, stifling, unwelcoming, a jungle that wants to devour the intruder. Just to feel like a small and helpless bug. But it turns out that the Amazon is not all the same. After all, we are not on the equator, but rather in the zone of a marked division into dry and wet season. And in the dry season, the jungle seems like a bushy, true, but not menacing and pleasant forest. Sure, there are 2-cm long ants crawling everywhere but no snakes as wild pigs, pekaris, take care of them. Of course it’s not the best idea to walk on your own as only the guide can see well the trail (mostly looking for macheta-cut branches) but other than that, it’s a very leisure walk. As hunting was rife for many years, anything with paws uses them to run from humans. We would often find tracks on the ground, some of them pretty fresh. But except for two monkeys that flashed somewhere up the trees, we didn’t catch any animals. Not even a slow capybara. Every now and then, the guide would freeze, skillfully building suspense, but it always ended up in a jungle chicken or another birdie. But the plants were also worth seeing. A palm tree that moves in search of water, strangler-liana (estrangulador) that winds around a tree till it dies and then it grows on its trunk, a liana from whose cut branch you can drink water and a plant equivalent of ivory, from which false teeth are made. Not to mention a wide selection of medicinal plants. The coolest piece of news was that a natural antibiotic contained in fern was discovered by humans observing monkeys that applied its leaves on arrow wounds. In a nutshell, it was a field trip rather than an adventurous escapade. 3 days would be too much. It would only make sense to make a longer trip where you don’t get back to the camp for the night. Instead, you keep going farther into the woods and sleep in a tent. Back there, off the beaten track, you do stand a chance of meeting some wildlife. And we would just leave the camp for several hours so we did not go very far. After the supper, we poured pisco that we brought from Chile. The guys just drank it up and went to sleep. It was the least interactive group we ever had on a tour. But the trip was nice.